GKNM po prawej Conwaya odleciał na kilka centymetrów od stołu.
— Obawiam się, że nie opanowaliśmy jeszcze zasad waszej klasyfikacji fizjologicznej, doktorze — powiedział za pośrednictwem autotranslatora. — Jak wygląda pacjent?
— Przepraszam, zapomniałem — mruknął Conway, jednak zamiast odpowiedzieć, zaczął szkicować podobiznę pacjenta na odwrocie raportu patologii. Po chwili skończył i pokazał łanom rysunek.
— Mniej więcej tak.
Obaj skrzydlaci runęli na podłogę.
Conway osłupiał. Nigdy jeszcze nie widział, aby GKNM przerwał nagle jedzenie albo lot podczas posiłku.
— Więc ich znacie? — spytał.
GKNM po prawej wydał serię dźwięków, które autotranslator Conwaya przetłumaczył jako mało wyraźne chrząknięcia, świadectwo skrajnego zaskoczenia.
— Owszem, znamy ich — odparł w końcu skrzydlaty. — Ale nigdy żadnego nie widzieliśmy, nie wiemy, z jakiej planety pochodzą, a jeszcze przed chwilą nie mieliśmy nawet pojęcia, czy na pewno istnieją. Doktorze, to są… bogowie.
Jeszcze jeden VIP! — pomyślał z niechęcią Conway. Jego doświadczenia z VIP-ami w roli pacjentów były wyłącznie złe. Zawsze wiązały się z komplikacjami, i to wcale nie medycznej natury.
— Mój kolega zareagował nieco emocjonalnie — odezwał się drugi GKNM. Conway ich nie odróżniał, jednak ten akurat był bardziej cyniczny, a może po prostu widział więcej świata. — Spróbuję może przekazać, co naprawdę o nich wiemy albo czego się domyślamy. Nie ma tego wiele, ale snucie dywagacji teologicznych nic nam teraz chyba nie da…
Istoty, do których należał pacjent, były niezbyt liczne, jednak wywierały wielki wpływ na historię ich galaktyki. Przodowały w naukach społecznych, w tym także w psychologii, były przy tym wybitnie inteligentne. Z sobie tylko znanych powodów rzadko szukały nawzajem swego towarzystwa: nie słyszano, żeby na jakiejś planecie mieszkał przez dłuższy czas więcej niż jeden tylko osobnik.
Mimo to przejmowali władzę nad planetami. Czasem z pożytkiem dla ich mieszkańców, czasem zaś doprowadzali do tarć, których skutki jednak na dłuższą metę okazywały się korzystne. Zaprzęgali całe populacje, a niekiedy i międzygwiezdne kultury, do rozwiązywania problemów, które oni sami tylko dostrzegali i potrafili zdefiniować, a załatwiwszy sprawę, wynosili się bez śladu. Takie w każdym razie opowieści krążyły o nich z dawna po galaktyce.
— …legendy mówią, że kiedy któryś z nich ląduje na jakiejś planecie, mając tylko swój statek i towarzystwo istoty odmiennego gatunku, zawsze zresztą innego, najpierw przełamuje lody uprzedzeń, a potem zaczyna przejmować władzę. No i się bogacić. Przebiega to powoli, ale oni się nie spieszą. Są oczywiście nieśmiertelni — dokończył GKNM, a Conway usłyszał brzęk spadającego na podłogę widelca. To był jego własny widelec…
Minęło trochę czasu, nim doszedł do siebie. W Federacji było tylko kilka długowiecznych gatunków i większość z nich wytworzyła zaawansowane technologicznie cywilizacje, które opanowały sztukę odmładzania organizmów. Dotyczyło to także Ziemian. Jednak żaden z nich nie był nieśmiertelny, nigdy też nie słyszano, aby ktoś taki się pojawił. Aż do teraz… I jak tu leczyć kogoś takiego? Chyba że… Ale nie, przecież GKNM też był lekarzem i chyba wiedział, co mówi.
— Jesteście pewni? — spytał Conway. — Na pewno nieśmiertelni, nie długowieczni?
Odpowiedź Ianina ciągnęła się niemiłosiernie długo, wyliczył bowiem wiele wiarygodnych przekazów, teorii oraz legend na temat tych istot, które nie potrafiły zadowolić się niczym skromniejszym niż władza nad całą planetą. Pod koniec Conway nie był wcale bardziej przekonany, że na pewno chodzi o nieśmiertelność, ale coraz więcej na to właśnie wskazywało.
— Po tym wszystkim, co od was usłyszałem, może w ogóle nie powinienem o to pytać — odezwał się po chwili. — Mimo to zapytam. Czy waszym zdaniem taka istota zdolna byłaby do morderstwa i kanibalizmu…?
— Nie! — odparł jeden z GKNM.
— Nigdy! — dorzucił drugi.
Autotranslatory nie przekazały oczywiście towarzyszących wypowiedziom emocji, ale oba okrzyki były tak głośne, że wszyscy obecni w jadalni spojrzeli ku stolikowi Conwaya.
Kilka minut później obaj skrzydlaci pospieszyli obejrzeć legendarnego EPLH. Wcześniej poprosili oczywiście o zgodę. Mili ludzie, pomyślał Conway, chociaż ciągle coś mu nie pasowało. Spojrzał na stół. No tak, sałata. Jak te króliki mogą na tym wyżyć? Odsunął stanowczo talerz z zieleniną i zamówił stek z podwójnymi dodatkami.
Zapowiadał się długi i ciężki dzień.
Gdy wrócił do izolatki, usłyszał od personelu, że Ianie byli i już sobie poszli, a stan pacjenta nie uległ zmianie. Porucznik zdawał się niezmiennie patrzeć pielęgniarce na ręce, jednak z jakiegoś powodu ciągle się rumienił. Conway pokiwał głową, westchnął i odprawił pielęgniarkę. Brał się właśnie do ponownej lektury raportu z patologii, gdy w izolatce zjawił się Prilicla.
Pajęczy asystent Conwaya należał do klasy GLNO, żyjącej na planecie o niewielkiej sile przyciągania. Prilicla musiał więc nieustannie korzystać z antygrawitatorów, żeby nie zmiażdżyło go ciążenie, które większość innych istot uznawała za normalne. Poza tym, że był nad wyraz kompetentnym lekarzem, cieszył się wielką popularnością w całym Szpitalu. Wynikało to z wrodzonych zdolności empatycznych pozwalających tej kruchej istocie unikać jakichkolwiek konfliktów. Chociaż miał parę wielkich, niemal przezroczystych skrzydeł, zwykł siadać podczas posiłków, a ze spaghetti radził sobie normalnie, widelcem. Conway miał powody, aby go lubić.
W kilku zdaniach przekazał Prilicli najważniejsze informacje o stanie pacjenta oraz jego pochodzeniu i poprosił o pomoc.
— Wiem, że nie sposób się wiele dowiedzieć od nieprzytomnego, ale byłbym wdzięczny za cokolwiek…
— Ależ to chyba jakieś nieporozumienie, doktorze — przerwał mu Prilicla nader uprzejmie, gdyż inaczej nie potrafił, oznajmiając, że kolega popełnił tu poważny błąd diagnostyczny — pacjent jest przytomny…
— Cofnąć się!
Prilicla, ostrzeżony zarówno bijącymi od Conwaya emocjami, jak i widokiem maczugowatej kończyny pacjenta, która w mgnieniu oka mogłaby go zmiażdżyć, odskoczył pod ścianę. Porucznik natomiast zbliżył się do chorego i zmierzył go uważnym spojrzeniem. Przez parę chwil milczeli, wpatrzeni w pacjenta, który jednak się nie poruszył.
Conway spojrzał pytająco na Priliclę.
— Wyczuwam w nim aktywność emocjonalną charakterystyczną jedynie dla istot przytomnych i w pełni świadomych swych poczynań. Niemniej procesy myślowe wydają mi się dziwnie spowolnione i do tego słabe, przynajmniej jak na potencjał, z którym mamy do czynienia. Emocjonalnie natomiast wyczuwam w pacjencie zaburzenie poczucia bezpieczeństwa, bezradność i zagubienie. Wiele wskazuje również, że jego obecne zachowanie jest zachowaniem celowym.
Conway westchnął.
— Symulant — warknął porucznik, interpretując sprawę po swojemu.
Conwayowi też bardzo się to nie podobało, ale z innych powodów. Uważał, że żadna, nawet najnowocześniejsza aparatura diagnostyczna nie może do końca zastąpić kontaktu z pacjentem. Jednak… jak tu otwarcie rozmawiać z istotą niemalże bogom podobną?