Выбрать главу

— A tak naprawdę, to mamy w ogóle jakieś szansę się utrzymać?

Dermod się zawahał. Wyraźnie nie był pewien, czy powiedzieć prawdę, czy skłamać, żeby podnieść ich na duchu.

— Zastosowana przez nas sfera obronna to najlepsze możliwe ugrupowanie defensywne. Mamy pełne zaopatrzenie i wsparcie. Możemy stawiać opór wielokrotnie liczniejszemu przeciwnikowi, a nawet zadać mu wielkie straty.

Gdy Dermod odszedł, Thornnastor zajął się przyniesionymi przez jego ludzi zwłokami. Szefa patologii bardzo zainteresowały i miał dzięki nim pasjonujące zajęcie na wiele dni. O’Mara powrócił do nadzoru nad zdrowiem psychicznym podopiecznych, a Mannon i Conway na swoje oddziały. Możliwa reakcja personelu na atak obcych martwiła ich nie mniej niż problemy wynikające z leczenia ofiar należących do nie znanych im gatunków, które pojawiły się na scenie wydarzeń.

Jednak następne dwa tygodnie minęły bez nowych szturmów. Wkoło Szpitala zjawiało się coraz więcej okrętów Korpusu. Każdy odsyłał swoich astrogatorów szalupami na statki zaopatrzeniowe i zajmował wyznaczoną mu pozycję. Widoczna przez iluminatory flota zdawała się przesłaniać całe niebo, jakby Szpital tkwił pośrodku wielkiej gromady gwiezdnej, tyle że każdy z jasnych punktów oznaczał jednostkę bojową. Był to tak niesamowity i dodający ducha widok, że Conway przynajmniej raz dziennie podchodził do któregoś z okien Szpitala.

Wracając z jednego z takich wypadów, natknął się na grupę Kelgian.

W pierwszej chwili własnym oczom nie uwierzył. Wszyscy DBLF zostali ewakuowani, sam przecież odprowadzał ostatnich. A jednak przesuwało się przed nim ze dwadzieścia przerośniętych gąsienic. Na dodatek Kelgianie ci nie nosili opasek personelu technicznego czy medycznego, a sierść mieli ufarbowaną w koła i wielokąty. Po kolorach, czerwonym, niebieskim i czarnym, można było poznać, że to kelgiańskie barwy wojenne. Conway ruszył pędem do gabinetu O’Mary.

— …o to samo chciałem spytać, doktorze, chociaż nie tak bezpośrednio — mruknął niechętnie naczelny psycholog, wskazując ekran. — Próbuję się właśnie skontaktować z dowódcą floty, proszę zatem usiąść i nie przeszkadzać.

Oblicze Dermoda pojawiło się dopiero po kilku minutach.

— To nie atak Imperium, panowie — wyjaśnił uprzejmie, choć było widać, że jest zajęty. — Informujemy o wszystkim rząd Federacji, który z kolei przekazuje te wiadomości obywatelom. Sprawa ataku przeprowadzonego przez obcych nie została wprawdzie jeszcze upubliczniona, jednak mamy nadzieję, że zrzeszeni w Federacji obcy spojrzą na to podobnie jak my. I chociaż mieli się trzymać z daleka od Szpitala, na wielu planetach zwyciężył wśród nich pogląd, że powinni nam pomóc w jego obronie. To dość zrozumiała reakcja.

— Ale sam pan powiedział, że nie chce, aby wojna się rozprzestrzeniła — zaprotestował Conway.

— Nie prosiłem ich, aby przybyli, doktorze — odparł zdecydowanie Dermod. — Jednak skoro już są, znajdziemy dla nich robotę. Najświeższe meldunki wywiadu sugerują, że następny atak może być decydujący…

Podczas lunchu Mannon wysłuchał wieści o nowych obrońcach z ponurą miną i mruknął, że to wielka szkoda. Przyzwyczaił się już nieco do steków, a wizja ofiar wśród nieziemców oznaczała, że znowu będzie musiał przyjąć hipnozapisy. Pochłaniając spaghetti, Prilicla zauważył, że w takiej sytuacji dobrze się składa, iż pozaziemski personel nie opuścił tak całkiem Szpitala. Nie patrzył wówczas na Conwaya, który tym razem był dziwnie małomówny.

Myślał o tym, co powiedział Dermod, że następny atak może się okazać decydujący…

Zaczął się trzy tygodnie później. Do tego czasu panował spokój, który zakłóciło jedynie przybycie ochotniczych sił tralthańskich i samotnego okrętu, o którego planecie macierzystej Conway nigdy wcześniej nawet nie słyszał. Jego załoga należała do klasy QLCL. Potem usłyszał, że są pierwszy raz w Szpitalu, ponieważ przystąpili do Federacji całkiem niedawno. Byli jednak widocznie pełni entuzjazmu. Na wszelki wypadek przygotował dla nich mały oddział wypełniony przerażająco aktywną chemicznie mgłą, którą oddychali, i zmienił oświetlenie na lampy emitujące ostry, błękitnawy blask, który na QLCL działał uspokajająco.

Atak zaczął się całkiem niewinnie, od trzech niegroźnych uderzeń przeprowadzonych w odległych od siebie miejscach. Sfera obronna odparła je bez trudu. Conway widział przez iluminator drobne, jasne punkty, w których rozpoznawał okręty, pociski i przeciwpociski oraz eksplozje. Wszystko zdawało się dziać za wolno, aby kojarzyło się z niebezpieczeństwem, jednak było to tylko złudne wrażenie. Jednostki manewrowały z przyspieszeniem co najmniej pięciu g i tylko automatyczne układy antygrawitacyjne chroniły ich załogi przed zmiażdżeniem, a pociski miały przyspieszenia i do pięćdziesięciu g. Chroniące przed nimi ekrany były niewidoczne, podobnie jak mniejsze pola siłowe niemal zawsze przechwytujące te pociski, którym udało się przedrzeć przez ekrany. Niemniej potyczka ta była tylko skromnym wstępem, bojowym zwiadem przed właściwym atakiem.

Conway odwrócił się od iluminatora i ruszył ku swojemu oddziałowi. Wiedział, że nawet taka pozornie skromna wymiana ognia przysparza ofiar. Nie było sensu dłużej się gapić, poza tym na oddziale będzie miał pełen obraz bitwy.

Przez następne dwanaście godzin ofiary napływały wątłym, ale stałym strumieniem. W końcu ataki przybrały na sile i strumyk zmienił się w rzekę, a gdy nadeszła pora właściwego szturmu, nastał prawdziwy potop.

Conway stracił poczucie czasu, przestał zwracać uwagę, kto i kiedy mu asystuje. Wiele razy miał ochotę na zastrzyk pobudzający, ale obecnie środek ten został praktycznie zakazany. Personel miał dość roboty i nie trzeba mu było jeszcze pacjentów z własnych szeregów. Conway musiał zatem pracować mimo wyczerpania, chociaż wiedział, że przez to nie do końca wywiązuje się z obowiązków. Jadł i spał, gdy nie mógł już utrzymać narzędzi w dłoniach. Asystowała mu czasem rosła Tralthanka, czasem lekarz Korpusu, a najczęściej Murchison. Albo nie potrzebowała wiele snu, albo udawało jej się podrzemywać wtedy co i jemu. A może po prostu na nią najczęściej zwracał uwagę. To ona właśnie podsuwała mu jedzenie, ona też dawała mu znak, że najwyższa pora się położyć.

Czwartego dnia atak nie osłabł. Zamontowane na kadłubie Szpitala „'grzechotki” pracowały niemal bez przerwy, powodując migotanie światła.

Stosowana przez obie strony broń działała na tej samej zasadzie co moduły utrzymujące sztuczną grawitację w obrębie Szpitala albo automaty neutralizujące zabójcze przyspieszenie na pokładach statków, przy czym ekrany odpychające zaprojektowano pierwotnie jako ochronę przeciwmeteorytową. „'Grzechotki” były połączeniem emiterów wiązki ściągającej i odpychającej. Zależnie od skupienia wiązki mogły nadawać odległym obiektom przyspieszenie aż do osiemdziesięciu g, które zmieniało wektor kilkanaście razy na minutę. Oczywiście promień nie zawsze trafiał precyzyjnie w ruchomy cel, jednak przy takiej mocy w wyniku wibracji zwykle odpadały spore partie poszycia kadłuba, a w wypadku mniejszych jednostek wstrząsy stawały się bardzo niebezpieczne dla załogi.

„'Grzechotki” miały rzeczywiście coraz więcej roboty. Siły Imperium atakowały zażarcie, spychając jednostki Korpusu coraz bliżej Szpitala. Zrobiło się tak ciasno, że w walkach pomiędzy okrętami trzeba było zrezygnować z użycia pocisków rakietowych. Zbyt łatwo mogły zmylić cel i trafić we własną jednostkę. Wciąż jednak przeciwnik kierował setki rakiet na Szpital. Niektóre przedzierały się przez obronę. Operujący w butach z przylgami Conway przynajmniej pięć razy poczuł znajome drżenie podłogi.