Do łatania ofiar „'grzechotek” nie potrzebował żadnych szczególnych umiejętności diagnostycznych. Z góry było wiadomo, że trafiający na stół ludzie mają liczne i złożone złamania. Czasem trudno było się u nich doszukać choć jednej całej kości. Wiele razy, gdy przychodziło mu wycinać kolejnego rannego ze skafandra, miał ochotę krzyknąć na ludzi z noszami: „'Niby co ja mam z tym zrobić?!”
Ale „'to” było żywą istotą, a on, lekarz, miał obowiązek zadbać, aby nic w tej materii nie uległo zmianie.
Właśnie z pomocą Murchison i Tralthanki uporał się ze szczególnie trudnym przypadkiem, gdy zdał sobie sprawę, że w sali jest DBLF. Tak już przywykł do barwnego futra nowych gąsienic, że nawet rozpoznawał ich stopnie, a ta tutaj miała dodatkowo oznaczenie korpusu medycznego.
— Przyszedłem, żeby pana zmienić, doktorze — powiedział Kelgianin. — Mam doświadczenie w leczeniu przedstawicieli pańskiego gatunku. Major O’Mara chce, żeby natychmiast stawił się pan przy luku dwunastym.
Conway niezwłocznie przedstawił mu Murchison i Tralthankę. Do sali wwożono już kolejnego rannego i za chwilę miała się zacząć następna operacja.
— Dlaczego? — spytał, załatwiwszy najważniejsze.
— Doktor Thornnastor ucierpiał przy ostatnim trafieniu — odparł DBLF, spryskując swoje manipulatory plastikiem, którego chirurdzy tej rasy używali zamiast rękawic. — Potrzeba kogoś z doświadczeniem z nieziemcami, żeby zastąpił Thornnastora przy jego pacjentach i istotach klasy FGLI, które przybywają właśnie przez dwunastkę. Major O’Mara chce, żeby zerknął pan na nie jak najszybciej i sprawdził, jakie holozapisy będzie musiał przyjąć. I proszę wziąć skafander, doktorze. Piętro wyżej jest przebicie, ciśnienie spada…
Gnając korytarzami, Conway pomyślał, że od czasu ewakuacji patologia rzeczywiście nie miała wiele roboty. Tamtejsi Diagnostycy dali świadectwo swojej wszechstronności i wzięli pod opiekę największy oddział urazowy. Obok swoich współbraci Thornnastor przyjmował nań DBLF i Ziemian. Wszyscy, którzy trafiali pod skrzydła ciężkiego, drażliwego i niewiarygodnie zdolnego Tralthańczyka, poczytywali to sobie za wielkie szczęście. Conway spytał, nim odszedł, jak rozległe obrażenia odniósł Thornnastor, ale kelgiański lekarz nic na ten temat nie wiedział.
Mijając iluminator, Conway spojrzał przelotnie na zewnątrz. Wydało mu się, że patrzy na chmarę wściekłych świetlików. Podpora pokładowa, na której oparł dłoń, zawibrowała tak gwałtownie, że prawie go uderzyła. Kolejny pocisk musiał trafić gdzieś niedaleko.
W przedsionku luku czekało już dwóch Tralthańczyków, jeden Nidiańczyk i jeden QCQL w skafandrze kosmicznym. No i byli też wszechobecni ostatnio Kontrolerzy. Nidiańczyk wyjaśnił, że nieprzyjacielskie „'grzechotki” rozdarły tralthański okręt niemal na pół, ale wielu z załogi ocalało. Wiązka ściągająca ze Szpitala przejęła już jednostkę i kierowała ją z wolna do dwunastki…
Nidiańczyk zaczął nagle szczekać.
— Przestań! — rzucił zirytowany Conway.
Nidiańczyk spojrzał na niego zdumiony i znowu zaszczekał. Kilka sekund później tralthańska siostra omal nie ogłuszyła ich modulowanym zawodzeniem swojego rogu mgielnego, a QCQL zagwizdał piskliwie przez radio. Zajęty przeprowadzaniem ofiar przez rękaw Kontroler zrobił wielkie oczy. Conway pojął, co się stało, i cały się spocił.
Stał pośrodku przedsionka i nie odczuł kolejnego trafienia, ale wiedział już, gdzie dostali. Pomanipulował bezskutecznie przy swoim autotranslatorze, po czym bezsilnie uderzył w martwe urządzenie knykciami. I natychmiast kopnął się do interkomu.
Gdziekolwiek próbował, na wszystkich kanałach przelewała się ta sama kakofonia jęków, zawodzeń i gardłowego poszczekiwania. Zęby od tego cierpły. Wyobraził sobie salę operacyjną, w której zostawił Kelgianina z Murchison i Tralthanką — żadne z nich nie rozumiało teraz pozostałych. Wszystkie życiowo ważne instrukcje i zalecenia, prośby o instrumenty czy pytania o stan pacjenta padały w rodzimej mowie każdego z nich i tak było w całym Szpitalu. Tylko przedstawiciele tych samych gatunków nadal mogli się porozumieć, chociaż i to nie zawsze. Niektórzy Ziemianie urodzeni w różnych zakątkach kosmosu nie władali wspólnym i nawet w kontaktach z pobratymcami polegali na autotranslatorach.
Z całego tego bełkotu Conway zdołał w końcu wyłowić zrozumiałe słowa. Skupił się, odrzucając zbędny hałas niczym biały szum, i zrozumiał, co mówiono: „'…trzy rybki w szybkiej sekwencji, sir. Wybiły sobie kolejno drogę do środka. Nie damy rady połatać autotranslatora, tam po prostu nie ma już co naprawiać. Ostatnia torpeda doszła do samej komputerowni”.
Przed niszą z interkomem pielęgniarki różnych ras gwizdały, jęczały i wyły na niego oraz na siebie nawzajem. Powinien wydać im polecenie, by wstępnie zbadały rannych, przygotowały oddział na ich przyjęcie i sprawdziły gotowość sali operacyjnej dla FGLI. Ale nie mógł nic zrobić, gdyż jego personel żadną miarą go nie rozumiał.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Conwayowi wydawało się, że tkwił w niszy interkomu godzinami, nie znajdując sił, żeby stamtąd wyjść, chociaż naprawdę upłynęło chyba tylko kilka sekund. Myśli, które kotłowały mu się wówczas w głowie, bez wątpienia zainteresowałyby naczelnego psychologa. W końcu jednak zwalczył panikę i chęć skrycia się w jakimś ciemnym kącie. Przypomniawszy sobie, że stąd nie ma ucieczki, zmusił się do spojrzenia na unoszących się w przedsionku FGLI. Pomieszczenie było ich prawie pełne.
Pamiętał tylko rudymenta tralthańskiej fizjologii, ale to akurat go nie martwiło, gdyż takie sprawy załatwiała hipnotaśma. O wiele większym problemem było rozpoczęcie leczenia. Najpierw należało uspokoić jakoś to pandemonium, w tym i Kontrolerów, którzy głośno domagali się wyjaśnień, co też właściwie się dzieje. Na dodatek wielu rannych było przytomnych i dawało o sobie znać krzykiem, który przebijał się nawet przez kokony ciśnieniowe.
— Sierżancie! — ryknął Conway na najstarszego stopniem Kontrolera i wskazał rannych. — Oddział cztery B, poziom dwieście siedemnaście! Wie pan, gdzie to jest?
Kontroler pokiwał głową i Conway obrócił się z kolei do pielęgniarek.
Próby nawiązania kontaktu na migi z Nidianką i QCQL spełzły na niczym i dopiero kiedy owinął nogi wkoło jednej z przednich kończyn FGLI i siłą przekręcił wyrostek z aparatami wzrokowymi, tak aby wszystkie oczy spojrzały na rannych, zdołał zwrócić na siebie jej uwagę. W końcu Tralthanka chyba zrozumiała, że ma towarzyszyć rannym na oddział i zrobić tam dla nich, co tylko będzie mogła.
Oddział cztery B został niemal w całości przeznaczony dla rannych FGLI i personel też głównie był tralthański, zatem większość pacjentów mogłaby się z nim porozumieć. Conway wolał nie myśleć, jak się poczują pacjenci pozbawieni tego udogodnienia. On został właśnie przypisany do oddziału Thornnastora i nie mógł się, niestety, rozdwoić.
Nie zastał O’Mary w gabinecie. Carrinton, który był jednym z jego asystentów, wyjaśnił, że naczelny psycholog organizuje przenosiny pacjentów i personelu, tak by w miarę możliwości swój trafiał na swego, ale zanim wyszedł, powiedział, że chce się widzieć z Conwayem, gdy tylko doktor upora się z rannymi Tralthańczykami. Carrinton dodał, że skoro cała łączność siadła, to może Conway byłby uprzejmy zajrzeć raz jeszcze za jakiś czas albo powiedzieć, dokąd się udaje, i poczekać tam na majora. Po dziesięciu minutach Conway miał już właściwy hipnozapis w głowie i kierował się na oddział cztery B.