Niezależnie od tego, czy ktoś ocalał czy nie, sam wrak też mógł się jeszcze przydać.
Niegdyś gładkie i lśniące poszycie Szpitala pokrywały obecnie czarne, głębokie wyrwy i poskręcane płyty. Ponieważ niektóre pociski nadlatywały sekwencyjnie po dwa albo i trzy, po czym uderzały kolejno w to samo miejsce (tak właśnie został zniszczony centralny autotranslator), wyrwy były tak wielkie, że zatykano je wrakami, aby następne głowice nie wnikały w głąb Szpitala. Operatorzy wiązek nie byli w tym wypadku wybredni, gdyż do tego celu nadawał się niemal każdy wrak.
Conway tkwił właśnie na kopule emitera wiązki, gdy w pobliżu zjawił się kolejny z nich. Z luku wystrzeliła w jego kierunku ekipa ratunkowa, która okrążyła ostrożnie kadłub i zniknęła w środku. Dziesięć minut później pojawiła się z powrotem. Coś holowała…
— Doktorze, przepraszam, ale jestem wygłupiony i nie wiem, co robić — odezwał się przez radio dyżurny zmiany. — Moi ludzie twierdzą, że stworzenie, które znaleźli we wraku, to jakiś całkiem nowy gatunek. Chcą, żeby rzucił pan na nie okiem. Przepraszam, ale dla nas jeden wrak nie różni się od drugiego i chyba ściągnęliśmy nie nasz…
Sześć części umysłu Conwaya, które nie miały żadnego pojęcia o wojnie, uznało, że to nie ma znaczenia. Sam Conway, chociaż był w mniejszości, również nie widział w zdarzeniu nic niezwykłego, jednak ani on, ani sierżant z ekipy ratunkowej nie mieli czasu na rozważania o etyce. Spojrzał szybko na znalezisko i polecił:
— Zabierzcie go do środka. Poziom dwudziesty czwarty, oddział siódmy.
Od chwili przyjęcia zapisów Conway musiał patrzeć bezsilnie, jak pacjenci wymagający opieki najwyżej wykwalifikowanych starszych lekarzy są operowani przez zmęczonych i zaganianych, chociaż pełnych dobrej woli nowicjuszy. Mimo braku wprawy robili jednak co mogli, gdyż nikogo lepszego nie było. Nie raz i nie dwa Conway miał już ochotę się wtrącić, ale powtarzał sobie, że teraz musi się zająć całością spraw. Prilicla mówił mu to samo. Reorganizacja pracy Szpitala była ważniejsza niż pojedynczy pacjent. W końcu jednak przyszła pora, aby machnąć na to ręką i powrócić do roli lekarza.
W Szpitalu pojawił się przedstawiciel całkiem nowego gatunku. O’Mara nie mógł mieć jego hipnotaśmy, a i sam pacjent, gdyby odzyskał przytomność, nic by nie podpowiedział z braku autotranslatora. Conway musiał zająć się tym przypadkiem i nikt nie był w stanie mu tego wyperswadować.
Oddział siódmy przylegał do sekcji, gdzie kelgiański lekarz wojskowy i Murchison dokonywali najrozmaitszych cudów na zbieraninie pacjentów FGLI, QCQL oraz Ziemianach, Conway poprosił więc oboje o pomoc. Wstępnie zaklasyfikował przybysza do typu TRLH, co było o tyle łatwe, że istota miała na sobie przezroczysty i do tego elastyczny skafander. Gdyby był solidniejszy, zapewne nie odniosłaby tak poważnych obrażeń, chociaż z drugiej strony bardzo sztywny skafander mógłby pęknąć przy uderzeniu, a ten przyjął cios i wytrzymał.
Conway wywiercił najpierw w nim maleńki otwór, pobrał ze środka odrobinę znajdujących się tam gazów i zaślepił dziurkę. Potem umieścił próbkę w analizatorze.
— A ja myślałam, że QCQL to najcięższy przypadek — mruknęła Murchison, gdy ujrzała wyniki. — Ale zdołamy to odtworzyć. Trzeba będzie wymienić atmosferę w sali?
— Tak, poproszę — odparł Conway.
Włożyli lekkie skafandry operacyjne o rękawicach cienkich jak druga skóra i zwykła, tlenowa atmosfera ustąpiła miejsca mieszance oddechowej pacjenta. Zaczęli rozcinać jego skafander.
TRLH miał cienki pancerz, który okrywał grzbiet i zawijał się ku dołowi, chroniąc środkową część podbrzusza. Z odsłoniętych części korpusu wyrastały cztery grube kończyny o pojedynczych stawach i wielka, ale słabo wzmocniona kośćmi głowa z czterema wyrostkami, dwoma szeroko rozstawionymi, ale ruchliwymi gałkami ocznymi i dwoma otworami gębowymi. Z jednego sączyła się krew. Istota musiała zostać ciśnięta na jakieś twarde kanciaste występy, gdyż pancerz pękł w sześciu miejscach. Jedna z ran była bardzo głęboka i pełna odłamków kostnych, a na dodatek obficie krwawiła. Conway sprawdził przenośnym rentgenem zasięg obrażeń wewnętrznych i kilka minut później dał znak, że jest gotów do operacji.
Po prawdzie wcale nie był gotów, ale pacjent wyraźnie wykrwawiał się na śmierć.
Wewnętrzna budowa i układ organów były odmienne od wszystkiego, z czym dotąd się spotkał. Co do tego zgodnych było również sześciu jego obecnych sublokatorów, jednak QCQL wysunął ciekawe przypuszczenie co do rodzaju metabolizmu właściwego istocie oddychającej tak żrącą mieszaniną gazów. Melfianin służył pomocą w naprawie uszkodzeń pancerza, natomiast FGLI, DBLF, GLNO i AACP ogólnym doświadczeniem. Niemniej nie zawsze byli pomocni, gdyż co chwila wręcz wykrzykiwali ostrzeżenia, aby uważać z tym czy tamtym, i niekiedy Conway zamierał nad stołem z drżącymi dłońmi, czekając, aż znowu będzie mógł wziąć się do roboty. Teraz, gdy nie ograniczał się wyłącznie do kwestii językowych, wszystkie dane zawarte w hipnozapisach atakowały go z całą mocą.
Były wśród nich także osobiste lęki i nerwice dawców wzmocnione dodatkowo tym, że tylu ich spotkało się naraz. Z każdą minutą było coraz gorzej. Nie wszyscy dawcy mieli doświadczenie w leczeniu obcych, nie nawykli zatem do patrzenia na świat z cudzego, całkiem odmiennego punktu widzenia. Conway powtarzał sobie, że to nie są kompletne osobowości walczące o władzę nad jego umysłem, tylko czysta informacja. Był jednakże tak zmęczony, że ledwie panował nad tokiem swoich myśli. A potop obcych, mrocznych wspomnień nie ustawał. Pojawiły się nawet najbardziej prywatne urywki związane z życiem seksualnym nieziemców. Było to tak niesamowite, że Conway omal nie zaczął krzyczeć… W pewnej chwili zorientował się, że stoi przygarbiony, jakby nagle wielki ciężar spoczął mu na barkach.
Poczuł, jak Murchison ściska mu dłoń.
— Co jest, doktorze? — spytała zaniepokojona. — Mogę jakoś pomóc?
Potrząsnął tylko głową, bo znajomość własnego języka nagle gdzieś uleciała. Niemniej wpatrywał się w twarz Murchison przez całe dziesięć sekund. Gdy odwrócił głowę, zachował w oczach obraz dziewczyny takiej, jaka była dla niego, Conwaya, a nie dla Melfianina, Kelgianina czy Tralthańczyka. Dojrzał w jej oczach troskę o jego i tylko jego osobę. Przypomniał sobie, kim Murchison jest dla niego, istoty ludzkiej, i uczepiwszy się tych myśli.. — wypłynął na powierzchnię na chwilę dość długą, aby zakończyć operację,
Potem jednak nagle poczuł, jak rozpada się na siedem części i leci bezwładnie w mroki siedmiu różnych otchłani piekielnych. Nie poczuł nawet, że jego ciało wykręciło się nagle, jakby każdą kończyną zawładnął inny, obcy umysł. Nie widział, jak Murchison odciągnęła go od stołu, a Prilicla podjął wielkie dla tak kruchej istoty ryzyko i zaaplikował mu zastrzyk uspokajający.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Obudził go brzęczyk interkomu. Całkiem przytomny stwierdził, że znajduje się w miłym, ciasnym i znajomym, bo własnym, pokoju. Wypoczęty, myśląc o śniadaniu, odsunął prześcieradło dłonią zakończoną pięcioma normalnymi palcami. Znowu był sobą. Jednak po chwili uświadomił sobie coś dziwnego i aż znieruchomiał. Wkoło było całkiem cicho…