Usiedli przy jednym ze stolików, ale ostrożnie, żeby nie wytrącić całej wody spod blatu. Conway ujął dłoń dziewczyny. Drugą ręką przesunął po jej włosach.
— Chcę z tobą porozmawiać — szepnął.
Mimo zmęczenia odpowiedziała uśmiechem.
Conway spróbował powiedzieć wszystko, co od dłuższego czasu chodziło mu po głowie, ale nie wyszło mu to najlepiej. Zaczął od tego, że Murchison jest bardzo piękna i nie chciałby ograniczać ich znajomości tylko do przyjaźni i że to niemądrze z jej strony, że składa wyłącznie takie propozycje, bo on ją kocha i jej pragnie, i naprawdę zamierzał zająć się nią z takim poświęceniem i oddaniem, aby nie mogła mu powiedzieć nic innego, jak tylko „'tak”. Tyle że zabrakło na to czasu. Myślał o niej nieustannie, nawet podczas operacji TRLH, i tylko dlatego wytrzymał do końca i zrobił, co należało. A w trakcie bombardowania wciąż się o nią niepokoił…
— I ja o ciebie — wtrąciła cicho Murchison. — Kręciłeś się po całym Szpitalu i za każdym razem, gdy czułam trafienie… Robiłeś, co trzeba, ale… bałam się, że zginiesz.
Jej twarz niknęła w cieniu, mokry uniform przylgnął do ciała. Conway poczuł, że zaschło mu w ustach.
— Byłeś wspaniały tego dnia, gdy operowaliśmy TRLH. Całkiem, jakbym pracowała z Diagnostykiem. Siedem taśm… Tak powiedział O’Mara. A gdy ja poprosiłam go wcześniej chociaż o jedną, żeby ci pomóc, to odmówił, bo… — Zawahała się i odwróciła głowę. — Powiedział, że młode kobiety zbytnio przebierają wśród tych, którym pozwolą zapanować nad swoimi myślami.
— Zbytnio przebierają? — spytał nieco chrapliwie Conway. — Czy to wyklucza z ich wyborów przyjaciół?
Pochylił się odruchowo przy tych słowach, puścił krzesło i uniósł się ku sufitowi, aż trącił czołem jedną z przyklejonych do niego wodnych półkul. Jej napięcie powierzchniowe zelżało i woda spełzła mu na twarz. Odgarnął ją na ile się dało i rozbił w chmarę kropelek.
Wtedy dostrzegł w kącie jedyny niepokojowy akcent tego wnętrza — stertę nie uzbrojonych pocisków przytwierdzonych do podłogi klamrami i dodatkowo, na wypadek gdyby klamry ustąpiły przy wstrząsie, oplecionych siatką. Nie wypuszczając dłoni Murchison, odepchnął się nogą i popłynęli w kąt, gdzie odszukał skraj siatki i ją uniósł.
— Trudno rozmawiać, polatując w powietrzu — powiedział. — Zapraszam do środka.
Może siatka nazbyt kojarzyła się z pajęczyną, a może jego głos zabrzmiał trochę jak namowy drapieżnego pająka, dość że Murchison wyraźnie się zawahała. Jej dłoń zadrżała.
— Wiem… wiem, co czujesz — powiedziała szybko, nie patrząc na niego. — Też cię lubię. Może nawet więcej. Ale to nie w porządku. Wiem, że nie znajdziemy lepszej pory, ale zaszywanie się tutaj wydaje mi się takie… samolubne. Nie mogę przestać myśleć o tych wszystkich rannych na korytarzach i wszystkich ofiarach, które jeszcze nam przywiozą. Wiem, że to pompatyczne, ale teraz najpierw powinniśmy myśleć o innych. I dlatego…
— Dziękuję — mruknął zirytowany Conway. — Przypomniałaś mi o moich obowiązkach.
— To nie tak! — krzyknęła Murchison i nagle znów do niego przylgnęła. — Nie chcę ci sprawiać przykrości i nie chcę, żebyś mnie znienawidził. Nie myślałam, że wojna może być taka straszna. Boję się. Nie chcę, żebyś zginął i zostawił mnie samą. Proszę… przytul mnie… i powiedz mi, co robić…
Oczy jej lśniły, ale dopiero gdy przez twarz dziewczyny przewędrowała plamka światła, Conway zorientował się, że Murchison bezgłośnie płacze. Tego się nie spodziewał. Objął ją mocno i trwali tak przez dłuższy czas, aż w końcu odsunął ją łagodnie.
— Nie mam do ciebie pretensji, a to rzeczywiście nieodpowiednia chwila na rozmowę o uczuciach. Chodź, odprowadzę cię do pokoju.
Ale nie zdołał tego zrobić. Kilka minut później w całym Szpitalu rozległ się sygnał kolejnego alarmu, a głośniki obwieściły, że doktor Conway ma się zgłosić do najbliższego interkomu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
W izbie przyjęć, gdzie kiedyś trzech szybko mówiących Nidiańczyków radziło sobie ze złożonymi problemami związanymi z przybywaniem pacjentów do Szpitala, teraz mieściła się kwatera główna. Dwudziestu Kontrolerów mruczało nieustannie swoje do mikrofonów krtaniowych i wbijało oczy w ekrany ukazujące przeciwnika z daleka i z bliska, czasem nawet w powiększeniu rzędu pięciu tysięcy razy. Dwa z trzech głównych ekranów przedstawiały zgrupowania wrogiej floty. Na obraz jednostek nakłady się widmowe linie i figury geometryczne przedstawiające ich prawdopodobne kolejne ruchy. Na trzecim ekranie malował się uzyskany szerokokątną kamerą obraz kadłuba Szpitala.
Nadlatujący pocisk wyglądał na nim jak spadająca gwiazda. Potem następował drobny błysk i w próżnię strzelała fontanna odłamków. Rozbrzmiewający w sali rozdzierający, metaliczny łoskot trafienia dziwnie nie pasował do czegoś tak mało spektakularnego.
— Wycofali się poza zasięg ciężkiej broni pokładowej Szpitala i rażą nas stamtąd rakietami — powiedział Dermod. — Zamierzają w ten sposób zmiękczyć naszą obronę i wymęczyć nas przed głównym szturmem. Gdybyśmy przeprowadzili kontratak, reszta naszych sił zostałaby unicestwiona. Przewyższają nas liczebnie tak bardzo, że możemy się im efektywnie przeciwstawiać tylko przy wsparciu baterii Szpitala. Nie mamy zatem wyboru: musimy przetrzymać to bombardowanie i zachować siły na…
— Jakie siły? — spytał ze złością Conway.
Stojący za nim O’Mara chrząknął upominająco, a siedzący za biurkiem dowódca floty spojrzał krytycznie na chirurga. Gdy znów się odezwał, patrzył wprost na Conwaya, ale nie odpowiedział na jego pytanie.
— Możemy też oczekiwać krótkich wypadów małych i zwinnych jednostek, które wprowadzą zamieszanie i się wycofają. To, żeby nie dać nam zasnąć. Należy się liczyć z kolejnymi ofiarami wśród Kontrolerów z obsady baterii Szpitala i wśród załóg okrętów. Ofiary poniesie też nieprzyjaciel. W związku z tym chciałbym coś wyjaśnić. Z tego, co wiem, zajmuje się pan również rannymi przeciwnika, doktorze. Poświęca im pan sporo czasu. Sam mi pan powiedział, że pracujecie ostatkiem sił…
— Co pan może o tym wiedzieć? — rzucił Conway. Oblicze Dermoda stężało jeszcze bardziej, ale tym razem odpowiedział na pytanie:
— Otrzymuję meldunki o pacjentach, którzy kładzeni są obok siebie, bo reprezentują ten sam typ fizjologiczny, ale mówią całkiem różnymi językami. Co zamierza pan przedsięwziąć…
— Nic! — odparł Conway, którego ogarnęła nagle zimna pasja. Chętnie potrząsnąłby tym nieczułym służbistą, aby zrobił się trochę bardziej ludzki.
Na początku sądził, że lubi Dermoda. Uważał go za myślącego i wrażliwego kompetentnego wyższego oficera, jednak w ciągu kilku ostatnich dni dowódca floty zaczął uosabiać w oczach Conwaya tę ślepą, niszczycielską siłę, która uwzięła się na Szpital. Podczas spotkań, które organizowano, gdy zaczął się kolejny atak, Conway coraz częściej ścierał się z Dermodem.
Jednak dowódca floty nie reagował zwykle na uwagi Conwaya, tylko patrzył na niego tak, jakby go w ogóle nie widział. Sytuacji nie poprawiły też uwagi O’Mary, aby Conway powściągnął nieco język i nie był taki napastliwy, gdyż Dermod ma teraz wojnę na głowie i działa pod wielką presją, można mu zatem wybaczyć chwilowy brak dobrych manier.