Выбрать главу

Okręty przeciwnika otworzyły huraganowy ogień i otoczyły Szpital ze wszystkich stron. Podeszły tak blisko, że przemykały czasem ledwie kilkadziesiąt metrów od masywnego kadłuba. Jednostki Dermoda, czyli Vespasian, jeden wielki krążownik Tralthańczyków i szereg mniejszych okrętów, zakotwiczyły się wiązkami ściągającymi do poszycia Szpitala. Nie miały miejsca na manewry, które nie zakłóciłyby pracy zamontowanego poniżej ciężkiego uzbrojenia. Całkiem nieruchome, wspierały ogień ciężkich baterii.

Zapewne na to właśnie czekał dowódca przeciwnika. Wrogie jednostki przegrupowały się z wprawą świadczącą o długich przygotowaniach do tego manewru i trzy czwarte z nich skupiło ogień na jednym, stosunkowo niewielkim obszarze Szpitala.

Nawała ogniowa przedarła się przez płyty poszycia, skruszyła blokujące wcześniejsze przestrzelmy wraki i sięgnęła wewnętrznego kadłuba. „'Grzechotki” rozdrabniały wyrzucane w przestrzeń większe kawałki wraków, a wiązki ściągające odrzucały je na boki, aby kolejne pociski mogły wniknąć jeszcze głębiej. Obrońcy z początku dziesiątkowali podlatujące blisko jednostki przeciwnika, ale w końcu i oni ulegli. Kolejne wieżyczki zmieniały się w martwe zgliszcza, plątaniny poszarpanego metalu i krwawych szczątków. W końcu cała sekcja kadłuba została pozbawiona wszelkiej osłony i jasne się stało, że ten atak zakończy się desantem.

Pod osłoną ognia jednostek bojowych podeszły do Szpitala trzy wielkie, nie uzbrojone transportowce.

Vespasian, który został czym prędzej przesunięty do obrony osłabionego obszaru, skierował się ku miejscu, gdzie pierwszy transportowiec miał dobić do Szpitala. Zebrał przy tym cięgi zarówno od nieprzyjaciela, jak i od swoich, ale ledwie wielka jednostka desantowa wychynęła zza krzywizny kadłuba, krążownik dał pełny ciąg…

To, co stało się w następnych minutach, różnie później tłumaczono. Jedni mówili o błędzie pilota krążownika, inni o fatalnym trafieniu, które uszkodziło układ sterowniczy albo zbiło okręt z kursu. Nikt jednak nie sugerował, że kapitan Williamson świadomie i celowo staranował transportowiec. Wszyscy wiedzieli, że to kompetentny i rozsądny dowódca, który nie zrobiłby niczego tak nierozsądnego jak poświęcenie własnej jednostki. Szczególnie na tym etapie bitwy…

Vespasian uderzył większy, ale słabszy konstrukcyjnie statek w pobliżu rufy, wbił się głęboko w jego kadłub i nagle znieruchomiał. Wewnątrz transportowca doszło do eksplozji, przez chwilę widać było mgiełkę uciekającej atmosfery, po czym obie sczepione jednostki zaczęły z wolna koziołkować i dryfować w próżni.

Na moment wszyscy jakby zamarli, po czym pozostałe baterie obrońców zignorowały pomniejsze cele i skupiły ogień na drugim transportowcu. W ciągu kilku minut zdarły z niego szereg blach poszycia i zaczęły się wgryzać w kadłub. Tracący powietrze statek wolał się wycofać. Trzeci z transportowców zawrócił już wcześniej. Całość sił przeciwnika przerwała atak, chociaż nie oddaliła się zbytnio, a ostrzał Szpitala nie ustał.

Żadną miarą nie było to zwycięstwo Korpusu. Przeciwnik pospieszył się tylko i właśnie się dowiedział, że popełnił błąd. Cel nie został jeszcze wystarczająco „'zmiękczony”.

Wiązki ogarnęły oba wraki i zatrzymały ich ruch obrotowy, a potem przyciągnęły do kadłuba Szpitala. Ekipy ratunkowe ruszyły na poszukiwania i niebawem wyciągnęły pierwszych rannych. Wszyscy oni musieli być dostarczani do Szpitala okrężną drogą, gdyż w zniszczonym obszarze kadłuba też trwała właśnie akcja ratunkowa. Szukano ocalałych pacjentów, którzy dostali się ponownie pod ostrzał. Niektórzy już po raz trzeci…

Doktor Prilicla dołączył do ekip ratunkowych, chociaż GLNO byli najbardziej delikatną rasą Federacji, a jedną z najszerzej znanych ich cech był zupełny brak odwagi. Jednak Prilicla całkiem sprawnie poruszał się w swoim cienkościennym skafandrze ochronnym między poszarpanymi, ograniczającymi widoczność blachami. Szukał oznak życia. Każdy umysł, nawet nieprzytomny, emanował w sposób, który GLNO mógł wychwycić nawet z pewnej odległości. Bezbłędnie odróżniał martwych od rannych. Wobec mnogości ofiar, które wykrwawiały się z wolna na śmierć albo których skafandry traciły powietrze, jego wskazówki pozwalały skierować wysiłki tam, gdzie to miało jeszcze sens. Prilicla uratował dzięki temu wiele istnień, mimo że dla niego, wrażliwego empaty, doświadczenie to było bardziej niż bolesne.

Major O’Mara wydawał się wszechobecny. Gdyby nie brak ciążenia, musiałby się pewnie wlec nadludzkim wysiłkiem z miejsca na miejsce, ale w tej sytuacji po prostu latał. O zmęczeniu świadczyło tylko to, że co rusz źle oceniał odległość następnego skoku i zderzał się z drzwiami oraz ludźmi. Jednak kiedy odzywał się do ziemskich pacjentów, pielęgniarek i innych Kontrolerów, jego głos nie zdradzał ani krzty znużenia. Już sama jego obecność wywierała zbawienny wpływ nawet na nieziemców, bo chociaż nie rozumieli jego słów, to przecież wielu rozmawiało z nim kiedyś za pośrednictwem autotranslatora i zawsze im to pomagało.

Słoniowaci Tralthańczycy, krabowaci Melfianie i wszyscy inni obcy rozproszeni byli obecnie po różnych poziomach Szpitala. Na niektórych oddziałach kierowali ziemskim personelem, na innych wspomagali pielęgniarki i Kontrolerów. Byli tak samo jak oni zmęczeni i zaganiani i często nie rozumieli, co się do nich mówi, ale również dawali z siebie wszystko.

Jednak za każdym razem, gdy następny pocisk trafiał w Szpital, tracili kolejny kawałek przestrzeni…

Doktor Conway nie opuszczał już jadalni. Miał łączność z większością poziomów, jednak wiodące do nich korytarze albo zostały rozhermetyzowane, albo zablokowane rumowiskami. Poza tym Conway był ostatnim sprawnym starszym lekarzem i należało go chronić. Miał pod opieką licznych ziemskich pacjentów i kilkanaście najtrudniejszych przypadków obcych. Do niego też trafiali ranni spośród personelu.

Można powiedzieć, że obecnie prowadził największy i najbardziej zatłoczony oddział w całym Szpitalu. Ponieważ nikt nie miał czasu na regularne posiłki i wszyscy żywili się żelaznymi racjami, cała stołówka została zamieniona w salę szpitalną. Legowiska i wyposażenie operacyjne przymocowano klamrami do podłogi, ścian i sufitu, lecz pacjentom, którzy w większości od dawna pracowali w kosmosie, nie przeszkadzało, że sąsiedzi wiszą czasem tuż obok nich nogami do góry, a mniej poszkodowanym łatwiej było w ten sposób rozmawiać.

Conway był już tak otępiały, że nawet nie odczuwał zmęczenia. Hałasy i wstrząsy towarzyszące kolejnym trafieniom stały się elementem codzienności. Conway wiedział, że za każdym razem pociski wgryzają się coraz głębiej w kadłub i prędzej czy później przyjdzie chwila, gdy cały Szpital otworzy się na próżnię. Jednak nie chciał o tym myśleć. Robił co należało przy nowych pacjentach, chociaż kierowały nim już tylko odruchy wpojone długą praktyką lekarską. Mało co czuł, jeszcze mniej pamiętał, stracił też poczucie czasu. Ostatni przypadek obcego, przy którym musiał przyjąć zapis z hipnotaśmy, był osobliwym przerywnikiem w monotonnej i krwawej harówce. Kolejnym było przybycie rannych z Vespasiana. Conway nie potrafił jednak powiedzieć, czy zdarzyło się to trzy dni, czy trzy tygodnie temu, ani co było pierwsze.

Niemniej ranni z Vespasiana często stawali mu przed oczami. Sam ciął kombinezon majora Stillmana na kawałki, które unosiły się potem wkoło stołu. Zdiagnozował dwa złamane żebra, strzaskany bark i czasowe upośledzenie wzroku, skutek lekkiej dekompresji. Major cały czas dopytywał się o dowódcę i zamilkł dopiero pod wpływem narkozy.