Выбрать главу

Pułkownik Williamson pytał nieustannie o swoich ludzi. Cały był w gipsie i prawie nic nie czuł. Poznał jednak Conwaya. Pamiętał imiona chyba wszystkich swoich podwładnych. Conway by tak nie potrafił.

— Stillman leży trzy łóżka na prawo od pana — powiedział. — Pozostali różnie.

Williamson przesunął spojrzeniem po szeregu wiszących nad nim pacjentów. Nie mógł ruszać prawie niczym prócz gałek ocznych.

— Paru nie rozpoznaję — powiedział.

Conway spojrzał na twarz pułkownika, która ciągle siniała po zderzeniu z wnętrzem hełmu. Szczególnie ciemne placki malowały się pod prawym okiem, na prawej skroni i żuchwie. Chirurg wykrzywił usta w coś na kształt uśmiechu i powiedział:

— A wielu z nich nie poznałoby teraz pana.

Zapamiętał kolejnego TRLH…

Przyniesiono go na hermetycznych noszach, pod namiotem wypełnionym trującą mieszanką, którą oddychał. Nawet przez podwójną powłokę namiotu i przezroczysty skafander widać było, jakie odniósł obrażenia. Rozległe i głębokie wgniecenia pancerza spowodowały przerwanie szeregu naczyń krwionośnych. Nie było czasu na przyjmowanie zapisu powstałego przy okazji leczenia poprzedniego TRLH. Pacjent był bliski śmierci z wykrwawienia. Conway wskazał na wolny kawałek podłogi i polecił przytwierdzić tam nosze, a sam zmienił ciężkie rękawice swojego skafandra na inne, przeznaczone specjalnie do operacji przez powłokę namiotu. Zewsząd wiele oczu śledziło każdy jego ruch.

Nacisnął na przezroczyste tworzywo, które poddało się miękko i rozciągnęło, nie tracąc nic ze swojej wytrzymałości. Przylegało do rękawic może nie jak druga skóra, ale nie gorzej niż zwykłe rękawiczki chirurgiczne. Ostrożnie, żeby nie rozedrzeć powłoki, Conway sięgnął po narzędzia z zestawu noszowego i zdjął pacjentowi skafander.

Taka metoda operowania pozwalała na przeprowadzanie całkiem złożonych zabiegów. Conway przekonał się o tym, ratując paru PVSJ i QCQL, którzy dochodzili do zdrowia parę łóżek dalej. Minusem była konieczność ograniczenia się tylko do tych narzędzi i leków, które znajdowały się pod okrywą jako wyposażenie samych noszy. Trzeba też było przywyknąć do lekkiego oporu stawianego przez tworzywo.

Usuwał właśnie odłamki pancerza z rany, gdy pobliskie trafienie rozkołysało na chwilę podłogę. Kilka minut później rozległ się alarm dekompresyjny i Murchison oraz kelgiański lekarz wojskowy pospieszyli sprawdzać szczelność namiotów tych chorych, którzy nie mogli zrobić tego sami. Spadek ciśnienia był niewielki, więc zapewne nie chodziło o przebicie, ale o wywołane wstrząsem pęknięcie którejś grodzi, jednak dla pacjenta Conwaya nawet to mogło okazać się groźne. Zaczął pracować dwa razy szybciej.

Wszakże gdy podwiązywał kolejne naczynie krwionośne, osłona zaczęła się wydymać pod wewnętrznym ciśnieniem, uniemożliwiając precyzyjne manipulowanie narzędziami. Po chwili dłonie Conwaya zostały praktycznie odepchnięte od pola operacyjnego. Różnica ciśnienia między wnętrzem namiotu a salą wynosiła co najwyżej kilogram na centymetr kwadratowy i Conway ledwie czuł zmianę w uszach, jednak tworzywo nadęło się jak balon i musiał przerwać operację. Wznowił ją dopiero pół godziny później, gdy przeciek został załatany i ciśnienie wróciło do normy. Jednak wtedy było już za późno…

Nagle coś zamazało mu pole widzenia, a po chwili z niebotycznym zdumieniem stwierdził, ze płacze. Było to dziwne, ponieważ lekarze nie zwykli płakać po pacjentach, jednak tym razem zmęczenie, złość i żal okazały się silniejsze. Stracił pacjenta, który powinien żyć. Gdy zobaczył, że wszyscy chorzy wkoło mu się przyglądają, nie wiedział, gdzie się podziać.

Od tamtej pory stracił prawie kontakt z rzeczywistością. Gdy zamykał oczy, musiało minąć ileś sekund albo minut, zanim udawało mu się zmusić powieki do uniesienia, chociaż wydawało mu się, że czas przestał płynąć. Ci pacjenci, którzy byli wystarczająco sprawni, żeby w razie alarmu szybko wrócić pod swoje namioty, przemieszczali się od łóżka do łóżka, wykonując najprostsze prace przy ciężej rannych albo rozmawiając tylko z unieruchomionymi. Czasem zbierali się gdzieś niczym wielka ławica ryb i pogrążali w rozmowach. Conway jednak niemal cały czas był zbyt zajęty kolejnymi przypadkami albo treścią kolejnej hipnotaśmy, żeby zamienić z nimi więcej niż kilka słów. Niekiedy spoglądał tylko na śpiących współpracowników, Murchison i Kelgianina, którzy zawisali do drzemki w pobliżu głównych drzwi.

Kelgianin przypominał wtedy wielki, futrzany znak zapytania. Pomrukiwał przez sen w charakterystyczny dla DBLF sposób. Murchison dryfowała na końcu wijącej się trzymetrowej linki. Conway zauważył ze zdumieniem, że w warunkach nieważkości śpiący przybierali pozycję embrionalną.

Gdy tak patrzył z czułością na piękną dziewczynę połączoną ze ścianą nieproporcjonalnie cienką pępowiną, poczuł, że też rozpaczliwie chce mu się spać. Jednak teraz wypadał jego dyżur i do kolejnej zmiany zostało jeszcze sporo czasu, może pięć minut, może pięć godzin… tak czy tak, cała wieczność. Musiał się czymś zająć.

Prawie bezwiednie skierował się ku niegdysiejszemu magazynowi, gdzie przebywali pacjenci w stanie beznadziejnym albo nie rokujący prawie żadnych nadziei. Tylko tam zdarzało mu się wcześniej porozmawiać chwilę albo dwie z pacjentem. Jeśli rozmowa nie była możliwa, starał się zrobić cokolwiek, aby ulżyć umierającemu. W wypadku Tralthańczyków, Melfian albo innych jeszcze istot, których języka nie znał, mógł tylko zawisnąć obok w nadziei, że dzięki Prilicli poczują, że są wśród przyjaciół, którym szczerze ich żal.

Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że wielu pacjentów podążyło za nim do magazynu. Byli wśród nich i tacy, którzy nie mogli sami się poruszać — holowali ich sprawniejsi. Z wolna otoczyli Conwaya. Patrzyli na niego przyjaźnie i z szacunkiem, ale stanowczo. Major Stillman przepchnął się na sam przód. Szło mu trochę niezgrabnie, w zdrowej ręce trzymał pistolet.

— To zabijanie musi się skończyć, doktorze — powiedział cicho. — Długo o tym rozmawialiśmy i podjęliśmy decyzję. Musi się skończyć, i to już, zaraz. — Odwrócił nagle broń i podał ją Conwayowi. — Może pan tego potrzebować, żeby powstrzymać Dermoda przed nieprzemyślanym działaniem, gdy będziemy mu wyjaśniać, do czego doszliśmy.

Zaraz za Stillmanem wisieli spowici w bandaże Williamson i człowiek, który go przyholował. Rozmawiali przyciszonymi głosami w języku, który był wprawdzie obcy, ale i z jakiegoś powodu znajomy Conwayowi. Zanim sobie przypomniał, gdzie go wcześniej słyszał, dostrzegł, że wielu pacjentów ma broń. Pistolety były normalnym wyposażeniem skafandrów, w których ranni trafiali na oddział. Szczątki pociętych ubiorów zrzucano po prostu na stos w przylegającym do byłej stołówki magazynku i Conway nigdy nie pomyślał, co oprócz nich tam leży… Dermod nie będzie mną zachwycony, przeszło Conwayowi przez głowę, ale zaraz ruszył w ślad za pacjentami do głównego wyjścia i dalej, do izby przyjęć.

Stillman prawie przez cały czas wyjaśniał, jak i co udało się ustalić. Gdy byli już niemal na miejscu, spytał prawie z obawą:

— Nie uważa mnie pan za… zdrajcę, doktorze?

Conwayem miotało w tej chwili tyle różnych emocji, że zdobył się tylko na jedno krótkie:

— Nie!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Dziwnie się czuł, mierząc z pistoletu w dowódcę floty, ale był pewien, że to jedyne, co może jeszcze zrobić. Wszedł do izby przyjęć i torował sobie drogę pomiędzy zgromadzonymi przy pulpitach oficerami, aż stanął przed Dermodem. Uniósł broń w chwili, gdy zjawiła się reszta. Próbował też coś wyjaśnić, ale nie szło mu to zbyt dobrze…