Chirurgowie tej rasy byli w gruncie rzeczy dwiema istotami, FGLI i OTSB. Na grzbiecie słoniowatego Tralthańczyka tkwił drobny i pozbawiony niemal inteligencji symbiont, który na pierwszy rzut oka przypominał futrzaną kulkę z długim końskim ogonem, jednak tenże ogon był tak naprawdę wiązką dziesiątków precyzyjnych manipulatorów zaopatrzonych w większości w miniaturowe organy wzroku. Dzięki ścisłej więzi psychicznej obie istoty osiągały w fachu chirurga mistrzostwo niedostępne żadnej innej rasie w całej galaktyce. I choć nie wszyscy Tralthańczycy decydowali się na przyjęcie symbionta, lekarze obnosili się z nimi niczym ze znakiem swojej profesji.
Nagle OTSB przebiegł po grzbiecie nosiciela, przysiadł na szczycie kopulastej głowy pomiędzy dwiema szypułkami ocznymi i zwiesił swój „'ogon” nad pacjentem. Był gotowy do operacji.
— Jak sami zauważycie, zmiany skórne mają charakter powierzchniowy — powiedział Conway, wspominając wyniki wcześniejszych badań. — Cały płat chorej skóry robi wrażenie wyschniętego i obumarłego, jakby zaraz miał odpaść. Jednak odpaść nie może. Wierzchnie próbki dało się pobrać bardzo łatwo, ale potem trafiliśmy na kłopoty. Dopiero przy dokładnych oględzinach okazało się, że dzieje się tak za sprawą drobnych, wrastających w ciało korzonków długich na blisko pół centymetra i niewidocznych gołym okiem. Przynajmniej dla mnie. Wydaje się zatem, że choroba weszła w nową fazę i zaczyna ogarniać głębsze partie skóry. Im szybciej więc zadziałamy, tym lepiej.
Conway podał dla porządku numer raportu patologii i sygnatury własnych notatek w sprawie, po czym przeszedł do konkretów:
— Ponieważ z nieznanych obecnie powodów pacjent nie reaguje na leczenie farmakologiczne, zaproponowałem interwencję chirurgiczną w celu usunięcia chorej tkanki, oczyszczenia pola i wszczepienia sztucznej skóry. Prowadzony przez Tralthańczyka OTSB zajmie się mikrokorzonkami, które także trzeba usunąć bez śladu. Operacja powinna być prosta, tyle że potrwa długo, gdyż nasze działanie obejmie znaczny obszar skóry pacjenta…
— Przepraszam, doktorze — wtrącił Prilicla — pacjent wciąż jest przytomny.
Doszło do uprzejmej, ale i zdecydowanej wymiany argumentów pomiędzy małym telepatą a Tralthańczykiem. Jeden twierdził, że EPLH ciągle wykazuje aktywność umysłową i emocjonalną charakterystyczną dla istot w pełni przytomnych, drugi upierał się, że po takiej dawce anestetyku na pewno już śpi i nie obudzi się przed upływem sześciu godzin.
Conway przerwał im, gdy przeszli od argumentów merytorycznych do osobistych wycieczek.
— Spotkaliśmy się już z tym problemem — powiedział zirytowany. — Poza paroma minutami w dniu wczorajszym pacjent wydaje się nieprzytomny, chociaż Prilicla twierdzi co innego. Jak teraz widzimy, anestetyk również nie ma wpływu na aktywność jego ośrodkowego układu nerwowego. Nie potrafię tego wyjaśnić i zapewne nie obejdzie się bez drobiazgowych badań tego fenomenu, jednak to akurat musi na razie poczekać. W tej chwili najważniejsze, że pacjent nie będzie odczuwał bólu. Możemy zaczynać? — spytał głośno, a do Prilicli szepnął: — Gdyby coś się zmieniło, daj znać…
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przez pierwsze dwadzieścia minut pracowali w milczeniu, chociaż ten etap nie wymagał szczególnej koncentracji. Przypominał plewienie ogrodu. Conway zdejmował kawałek chorej skóry, a OTSB badał mackami korzonki, po czym je usuwał. I zaraz przechodzili dalej. Szykowała się najnudniejsza operacja w całej karierze Conwaya.
— Wyczuwam narastający lęk pacjenta oraz zamiar działania — oznajmił nagle Prilicla. — Lęk jest coraz silniejszy…
Conway chrząknął. Nie wiedział, co powiedzieć.
Pięć minut później Tralthańczyk przerwał milczenie:
— Musimy zwolnić, doktorze. Dotarliśmy do miejsca, gdzie korzonki sięgają głębiej.
Minęły kolejne dwie minuty.
— Ależ ja je widzę! Jak głęboko teraz wrastają?
— Na dziesięć centymetrów — odparł Tralthańczyk. — Doktorze, one się wyraźnie i w oczach wydłużają.
— Przecież to niemożliwe! — wyrwało się Conwayowi, ale zaraz się opanował. — Przenosimy się kawałek dalej.
Pot wystąpił mu na czoło, a stojący obok Prilicla aż zadrżał, ale nie z powodu emocji żywionych przez pacjenta. Wystarczyło to, co pomyślał sobie Conway, gdy w dwóch wybranych przypadkowo miejscach znalazł dokładnie to samo. Korzonki wrastały głębiej w ciało wprost na jego oczach.
— Przerywamy — rzucił ochryple.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, tylko Prilicla ciągle nie mógł się opanować i jego kruche ciało kołysało się jak na silnym wietrze. Tralthańczyk zajął się swoją aparaturą, chociaż nie miał już przy niej nic do roboty, O’Mara zaś wpatrywał się uważnie w Conwaya i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Niemniej w jego szarych oczach widać było też cień współczucia dla kogoś, kto najzwyczajniej znalazł się w kropce. Należało jednak ustalić, czy zdecydował przypadek, czy może błąd Conwaya.
— Co się stało, doktorze? — spytał łagodnie.
Zirytowany Conway potrząsnął głową.
— Nie wiem. Wczoraj pacjent sprzeciwił się leczeniu farmakologicznemu, dzisiaj stawił opór interwencji chirurgicznej. Reaguje zupełnie bez sensu! Próba usunięcia chorej tkanki uruchomiła jakiś dziwny mechanizm obronny i wrosty zaczęły sięgać błyskawicznie tak głęboko, że jeszcze trochę, a dosięgłyby życiowo ważnych organów. Nie muszę panu mówić, co by to znaczyło…
— Lęk u pacjenta maleje — odezwał się Prilicla. — Chociaż wciąż coś go mocno absorbuje.
— Zauważyłem coś ciekawego, jeśli chodzi o te wyrostki — włączył się Tralthańczyk. — Mój symbiont ma doskonały wzrok i twierdzi, że one są tak samo zakorzenione z obu stron. Trudno więc orzec, czy to chora tkanka trzyma się ciała, czy ciało przytrzymuje zmieniony płat skóry.
Conway pokręcił głową. Przypadek był pełen niepojętych sprzeczności. Przede wszystkim żaden pacjent, choćby i kompletnie zakręcony psychicznie, nie powinien być zdolny wstrzymać działania silnego leku, który mógłby go uleczyć w pół godziny. A ten tutaj tego dokonał, i to w parę minut, chociaż usunięcie chorego płata skóry i zastąpienie go nową, sztuczną tkanką byłoby działaniem jak najbardziej naturalnym. Zdumiewający i beznadziejny przypadek.
A z samego początku wydawał się taki prosty. Conway bardziej interesował się wtedy pochodzeniem pacjenta niż jego stanem i leczeniem, gdyż to akurat nie budziło szczególnych wątpliwości. Jednak musiał gdzieś coś pominąć i teraz przez jego zaniedbanie pacjent umrze zapewne w ciągu kilku godzin. Wszystko przez pospieszną diagnozę, zbytnią pewność siebie i karygodną beztroskę.
Utrata pacjenta zawsze była dramatem, a w tym szpitalu zdarzało to się niezmiernie rzadko. Jednak dopuścić do śmierci chorego, którego stan nigdzie w cywilizowanej części tej galaktyki nie zostałby uznany za poważny… Conway zaklął szpetnie pod nosem i poczuł, że nie wie, co powiedzieć.
— Spokojnie, synu.
O’Mara podszedł do Conwaya i po ojcowsku położył mu dłoń na ramieniu. Normalnie naczelnemu psychologowi brakło cierpliwości do ludzi i traktował ich niczym tyran. Każdemu, kto zgłaszał się do niego po pomoc, nie szczędził sarkastycznych uwag i był tak uparty, że nieszczęśnicy ze wstydem zaczynali się w końcu zastanawiać, jak samodzielnie rozwiązać własne problemy. Obecne, całkiem nietypowe zachowanie dowodziło, że zdaniem O’Mary Conway stanął przez dylematem, z którym samodzielnie nijak sobie nie poradzi.
Jednak było w tym coś więcej niż tylko troska o lekarza, który znalazł się w kropce. W głębi ducha naczelny psycholog był w jakiejś mierze zadowolony z takiego rozwoju wypadków. Nie, żeby Conway podejrzewał go o niecne myśli, wiedział, że na jego miejscu O’Mara starałby się tak samo, a może nawet i bardziej wyleczyć pacjenta i byłby równie zasmucony niepowodzeniem. Tyle że jako naczelny psycholog musiał myśleć o zagrożeniu dla Szpitala ze strony istoty o nieznanych, choć na pewno nadprzeciętnych możliwościach umysłu, który był na dodatek niezrównoważony. Mógł się również zastanawiać, czy przy żywym i przytomnym EPLH nie wyjdzie na niedokształconego adepta swojej dziedziny…