— Spróbujmy raz jeszcze od początku — powiedział, przerywając zamyślenie Conwaya. — Czy znalazł pan w informacjach o pacjencie cokolwiek, co sugerowałoby skłonności do autodestrukcji?
— Nie — odparł z przekonaniem Conway. — Wręcz przeciwnie. Powinien desperacko czepiać się życia. Poddawał się kompleksowej kuracji odmładzającej, czyli takiej, która regularnie obejmowała wszystkie komórki ciała. Włącznie z komórkami mózgu. Tym samym… usuwając stare komórki, usuwał też zapisane w nich wspomnienia… Po każdej kolejnej kuracji tracił pamięć…
— I dlatego właśnie ten jego dziennik był tak naszpikowany szczegółami technicznymi — wtrącił O’Mara. — Miał służyć odtwarzaniu pamięci. Wolę już naszą metodę, przy której regeneruje się zużyte organy, ale nie rusza się mózgu. Nawet jeśli nie żyjemy przez to tak długo jak oni.
— Wiem — mruknął Conway, zastanawiając się nad przyczyną nagłej rozmowności psychologa. Czyżby uważał, że nieprofesjonalne spojrzenie na sprawę pomoże coś wyjaśnić? — Niemniej, jak pan wie, skutkiem ubocznym sztucznego przedłużenia życia jest narastający lęk przed śmiercią. Mimo dokuczliwej samotności i znudzenia długą egzystencją strach ten wciąż się powiększa. Dlatego te istoty podróżowały zawsze z osobistym lekarzem. Panicznie bały się choroby albo wypadku. I dlatego skłonny jestem mu współczuć w sytuacji, gdy miast dbać o niego, lekarz zaczął mu szkodzić. Chociaż nie wiem, czy trzeba było go aż zjadać…
— Więc jest pan po jego stronie — rzucił O’Mara.
— Można by to zapewne uznać za działanie w samoobronie. Ale ważniejsze jest co innego. Skoro panicznie boi się śmierci, powinien raczej poszukać innego, lepszego doktora… A!
— Co „'a”? — spytał O’Mara.
— Doktor Conway właśnie na coś wpadł — odezwał się czuły na bodźce emocjonalne Prilicla.
— Na co mianowicie? To jakaś tajemnica? Wolałbym wiedzieć… — Głos O’Mary stracił paternalistyczne brzmienie i psychologowi wyraźnie coś błysnęło w oku. Chyba ulżyło mu, że nie musi już udawać dobrego wujka. — O co chodzi z tym pacjentem?
Zadowolony z odkrycia, choć wciąż niezbyt pewny siebie Conway podszedł do interkomu i zamówił całkiem niezwykły zestaw sprzętu. Potem sprawdził jeszcze uprząż pacjenta i dopiero wtedy się odezwał.
— Pomyślałem, że wbrew naszym przypuszczeniom pacjent może być całkiem zdrowy psychicznie. Problem zaś w tym, co zjadł…
— Byłem pewien, że w końcu powie pan coś w tym rodzaju — wycedził O’Mara z wyraźną niechęcią.
Po chwili dostarczono zamówione przedmioty: zaostrzony drewniany kołek i statyw z serwomotorem pozwalający opuszczać go pod żądanym kątem i z dowolną szybkością. Z pomocą Tralthańczyka Conway ustawił urządzenie nad ciałem pacjenta i wycelował ostrze kołka w tułów w miejscu, gdzie kryło się kilka ważnych organów, chronionych grubą na piętnaście centymetrów muskulaturą i warstwą tłuszczu. Potem włączył silniczek i kołek zaczął się zagłębiać w ciało ze stałą szybkością pięciu centymetrów na godzinę.
— Co pan wyprawia? — warknął O’Mara. — Myśli pan, że to wampir?
— Oczywiście, że nie — odparł Conway. — Użyłem drewnianego kołka, aby ułatwić pacjentowi obronę. Stalowego przecież nie zdołałby zatrzymać, prawda?
Skinął na Tralthańczyka i razem zaczęli obserwować miejsce, gdzie drewniane ostrze wnikało w skórę. Prilicla zdawał co parę minut relację z emocji pacjenta, O’Mara zaś chodził po izolatce tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem.
Kołek wszedł prawie na pół centymetra, gdy Conway zauważył lekkie pogrubienie i stwardnienie skóry pacjenta. Miało kształt kolisty i obejmowało jakieś dziesięć centymetrów, środek zaś wypadał dokładnie w zranionym miejscu. Skaner pokazywał postępujące zwłóknienie tkanki skórnej, i to na głębokość trzech centymetrów. Wystarczyło dziesięć minut, aby powstała tam twarda, kościana płytka, kołek zaś wygiął się na niej tak bardzo, że lada chwila mógł się złamać.
— Powiedziałbym, że wszystkie siły obronne pacjenta skoncentrowały się w tym punkcie — stwierdził Conway. — Nie ma co czekać, wycinamy.
Razem z Tralthańczykiem czym prędzej nacięli płytkę dookoła i podcięli ją od spodu. Conway przeniósł ją do sterylnego naczynia z przykryciem. Zaraz potem przygotował zastrzyk tego samego specyfiku, który podał bez powodzenia poprzednim razem. Wstrzyknął środek i pomógł asystentowi dokończyć opatrywanie rany, co było rutynowym zadaniem i potrwało niecały kwadrans. Gdy skończyli, było już jasne, że pacjent zaczął pozytywnie reagować na leczenie.
Tralthańczyk pogratulował Conwayowi zabiegu, O’Mara zaś zaczął głośno i trochę nieuprzejmie domagać się od niego natychmiastowych wyjaśnień. Jednak pierwszy odezwał się Prilicla.
— Udało się, doktorze, ale poziom lęku pacjenta wzrasta zastraszająco. Teraz jest bliski paniki.
Conway uśmiechnął się i pokręcił głową.
— Jest teraz jest pod pełnym znieczuleniem i nie wie nawet, co się z nim dzieje. Niemniej zgadzam się, że obecnie jego osobisty lekarz musi przeżywać ciężkie chwile — dodał i popatrzył znacząco na pojemnik z wycinkiem.
Z mięknącej wolno kościanej płytki uchodził jakiś bladopurpurowy płyn, który rozlewał się po dnie naczynia, ale trochę dziwnie, całkiem niczym rozumna istota badająca swoje nowe więzienie. Bo w gruncie rzeczy tak właśnie było…
Conway zdawał w gabinecie O’Mary raport z przypadku EPLH. Ogólnie spotykał się z uznaniem, ale wyrażanym na sposób naczelnego psychologa, którego komplementy trudno było odróżnić od obelg. Conway zaczynał już pojmować, że w tym gabinecie na życzliwe traktowanie można było liczyć jedynie wówczas, gdy przychodziło się w roli pacjenta. Na razie gospodarz zasypywał go pytaniami.
— …inteligentna ameboidalna forma życia, kolonia mikroskopijnych, przypominających pod pewnymi względami wirusy komórek to najlepszy możliwy lekarz — mówił w odpowiedzi na kolejną indagację. — Żyjąc w ciele pacjenta, ma wszystkie potrzebne dane, by reagować natychmiast od środka na każdy objaw chorobowy albo uraz. Istocie, która panicznie boi się śmierci, takie rozwiązanie musiało się wydać naprawdę idealne. I tak też zresztą było, ponieważ ostatnie kłopoty nie wynikły z winy lekarza. Chodziło o ignorancję pacjenta w kwestii własnej fizjologii. Myślę, że było tak: pacjent przyjął leki odmładzające, nie czekając na starość ani nawet na wiek średni. Zrobił to za wcześnie, a na dodatek sporo zaniedbał. Musiał też ostatnio dużo pracować albo zamartwiać się czymś, dość że przy osłabieniu nabawił się tej choroby skóry, o której wiemy. Patologia mówi, że to chyba dość pospolita sprawa u tego gatunku i że zapewne zwykle wystarcza proste, operacyjne leczenie. Jednak kuracja odmładzająca upośledziła pamięć pacjenta. Nie wiedział, co mu jest, a skoro on tego nie wiedział, to lekarz tym bardziej. A mimo to próbował go leczyć. Widać kieruje się zasadą „'utrzymać status quo za wszelką cenę”. Na próbę usunięcia chorej tkanki, co byłoby równie naturalne, jak wypadanie włosów czy zrzucenie skóry przez gada, zareagował protestem. Uniemożliwił interwencję tym bardziej, że jego nosiciel nie objaśnił mu, że tak trzeba. Tam, w środku, musiała wywiązać się zażarta walka pomiędzy naturalnymi mechanizmami obronnymi organizmu a jego lekarzem, którego zaczęła też w końcu potępiać świadomość pacjenta. Stąd lekarz uznał, że jeśli ma wykonywać swoje obowiązki, musi pozbawić nosiciela przytomności… Gdy podałem pierwszy zastrzyk, lekarz zaraz go zneutralizował jako obcą substancję wprowadzoną do ciała pacjenta. Co się działo, gdy zaczęliśmy operację, sam pan widział. Musieliśmy dopiero zagrozić zranieniem życiowo ważnych organów drewnianym kołkiem, aby lekarz podjął obronę pacjenta w tym jednym punkcie…