Bernard Werber
Gwiezdny motyl
Przełożyła Joanna Kluza
Le papillon des etoiles
Claude’owi Lelouchowi,
który pozwolił mi zrealizować
mój pierwszy film
„Nos amis les Terriens”
I
1. POTĘGA WODY
Na początku był podmuch.
Potężny podmuch słonego wiatru.
Popychał on żaglowce po bezkresnych oceanach.
Ze wszystkich zaś żaglówek bez wątpienia najszybsza była łódź należąca do Elisabeth Malory.
Ta młoda kobieta o turkusowych oczach zyskała opinię mistrzyni, odbywszy dwa razy z rzędu samotny rejs dookoła świata, którego to wyczynu – jak dotąd – dokonali wyłącznie jej koledzy mężczyźni.
Sama na dziobie katamaranu ochrzczonego mianem Latającej Ryby ściskała w dłoniach drewniany ster, nadając kierunek długiej, wysmukłej konstrukcji uformowanej z aluminium, żywicy i włókna szklanego.
Jej delikatna łódź, która płynęła naprzód, prując pianę lub unosząc się nad falami niczym latająca ryba, cała drżała.
„Szybciej, mocniej!”.
Podczas burzy, czując pieszczotę naładowanej jodem mżawki, Elisabeth śpiewała, fałszując, na całe gardło. W tym właśnie tkwił sekret jej zwycięstwa: zmieszać głos z wiatrem, aby zjednać sobie rozszalałe żywioły.
Dzięki temu miała wrażenie, że sama staje się morzem: migoczącą słoną wodą, przechodzącą od tnących fal do koronki z piany.
Elisabeth Malory była piękna.
Wszyscy mężczyźni ulegali jej urokowi, poza tym krążyły słuchy, że między rejsami miała wielu kochanków. Kiedy zaś zmęczyły ją te śmieszne igraszki, musiała znaleźć się sama pośrodku płynnej pustyni, za jedynych towarzyszy mając chmury i zaprzyjaźnione ryby.
2. SŁODYCZ POWIETRZA
Na początku było marzenie.
Marzenie o nowych horyzontach.
Pobudzało ono eteryczną wyobraźnię Yves’a Kramera.
To właśnie on – szef wydziału Innowacji i Futurologii renomowanej Agencji Kosmicznej – zajmował się wyborem nowych projektów podróży w kosmos. Jak dotąd nie zdołał żadnego z nich doprowadzić do końca, chociaż w jego gabinecie piętrzyły się stosy dokumentów zawierających schematy nowych rakiet, stacji orbitalnych, a nawet miast do zbudowania na najbliższych planetach. Yves Kramer nie różnił się od stada zapracowanych mężczyzn, którzy plątali się po laboratoriach aeronautycznych. Średniego wzrostu, łysiejący, nosił okulary o grubych szkłach, za którymi kryło się zagubione gdzieś w oddali spojrzenie.
Ten inżynier nigdy nie rozstawał się z białym fartuchem z kieszeniami pełnymi piór, w których wysechł atrament, oraz bardziej lub mniej popsutych kalkulatorów.
Jego praca polegała głównie na wysyłaniu uprzejmych odpowiedzi odmownych, które zaczynały się niezmiennie słowami: „Dziękujemy za przedstawienie nam Pańskiego projektu. Niestety, nie pasuje on do żadnego z naszych obecnych programów, przyznane nam zaś subwencje nie pozwalają na realizację Pańskiej propozycji”. Kończyły się zaś tak: „Proszę przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku. Proszę nas informować o postępach Pańskich badań”.
Yves Kramer traktował swoją pracę poważnie. Dokładnie czytał do samego końca większość projektów, nawet te najbardziej nierzeczywiste. Z miejsca został etatowym rozmówcą dziennikarzy, którym przedstawiał najbardziej oryginalne scenariusze, jakie otrzymał.
Strąciwszy niechcący stos listów z odpowiedziami odmownymi, zabrał się do układania ich w uporządkowaną stertę. W tej samej chwili zadzwonił telefon, usiłując zaś go odebrać, zanim włączy się automatyczna sekretarka, zrzucił następny stos, zaczął więc je zbierać i sortować.
Mówiono, że jest roztrzepany, on sam zaś uważał się za marzyciela.
Mówiono, że jest niezdarą, on sam zaś uważał się za roztargnionego.
Mówiono, że jest nieobecny duchem, on sam zaś uważał się za pogrążonego w osobliwych rozmyślaniach.
Yves Kramer wiedział, że nie ma subwencji, które pozwoliłyby na realizację jakiegokolwiek projektu spośród tych, które rozważał. Mimo to nie tracił nadziei, że pewnego dnia sfinalizuje któryś z nich. Nie chciał, aby spełniła się niegdysiejsza przepowiednia jego pierwszej żony, że stanie się „zwyczajnym obserwatorem, który opowiada dziennikarzom o nudnych mrzonkach, jakie nigdy się nie ziszczą”.
Nocą, kiedy opatulony kołdrą siedział z okiem przytkniętym do kauczukowego wizjera własnego teleskopu, który zainstalował na tarasie, wyobrażał sobie czasem, że pewnego dnia jeden z jego projektów się powiedzie.
A wtedy tam poleci.
Daleko przed siebie.
„Dalej, wciąż dalej”.
Opuści Ziemię, na której czuje się coraz bardziej obco.
3. PIERWSZA FALA
Spotkanie podmuchu i marzenia, czyli Elisabeth Malory i Yves’a Kramera, nie odbyło się w idealnych warunkach.
Inżynier słuchał właśnie w samochodzie rytmicznej muzyki, pędząc na złamanie karku, ponieważ jak zwykle był spóźniony na rozmowę z pewnym dziennikarzem.
Żeglarka przechodziła z kolei przez jezdnię, aby dostać się do biura nowego sponsora, który miał sfinansować jej następny samotny rejs dookoła świata.
Padał deszcz, na dodatek wycieraczki słabo działały. Yves od dawna wiedział, że powinien wstąpić do warsztatu, aby je naprawić, ale nie znalazł na to czasu.
To właśnie stanowiło jego drugi problem poza roztrzepaniem: prokrastynacja. Sztuka odkładania na jutro tego, co powinien zrobić dzisiaj. Później zaś musiał pędzić, żeby nadrobić spóźnienie.
Przyspieszył na zakręcie.
Osłonięta parasolem Elisabeth, ze słuchawką od telefonu komórkowego w uchu, rozmawiała tymczasem z jednym ze swoich wielbicieli, który opowiadał zabawne historie, żeby ją uwieść. Nieźle mu to zresztą wychodziło.
Zapewne z tego właśnie powodu nie usłyszała ryku silnika samochodu, który mknął w ciemnościach. Dostrzegłszy jej postać, Yves gwałtownie nacisnął pedał hamulca. Mimo że koła się zablokowały, śliska nawierzchnia nie zapewniła przyczepności oponom, które sunęły niczym wodolot. Przód auta uderzył żeglarkę w kolana. Rozległ się suchy odgłos przypominający trzask łamiącego się drewna. Elisabeth miała wrażenie, że została wyrzucona bardzo wysoko w powietrze, w zwolnionym tempie. Poszybowała w górę, poczuła deszcz, ujrzała ziemię ze sporej wysokości, raptownie spadła i już się więcej nie podniosła. Leżała na jezdni wykrzywiona bólem. Przestała się ruszać.
4. SŁONE OPARY
Uznano, że nie żyje. Przeżyła.
Rekonwalescencja trwała długo. Elisabeth umościła się w meandrach szpitalnej pościeli, podobnie jak zwierzę zagnieżdża się w norze, żeby zapaść w zimowy sen.
Kiedy zaś wreszcie zdołała wyjść, uświadomiła sobie, że coś w niej umarło. W dole kręgosłupa czuła ostre rwanie. Nie mogła już stać ani chodzić. Od tej pory będzie musiała się poruszać na wózku.
Elisabeth straciła ochotę do śpiewania. Czuła się zdradzona przez los. Zgodziła się na intensywną rehabilitację i pomoc psychologiczną.
„Wolniej, słabiej”.
Wprawdzie rehabilitant zapewniał, że będzie mogła kiedyś chodzić o kulach, ona jednak dość się nasłuchała w życiu kłamców i oszustów, żeby wiedzieć, że mówi tak wyłącznie po to, aby ją pocieszyć.
Jej kariera sportowa była skończona. Gniew zaś nie miał granic. W głowie tkwiła tylko jedna myśl, zawierająca się w krótkim słowie: „Zemsta”.