– To działa w pobliżu Słońca, ale jeśli się oddalimy, promienie są chyba słabsze, nie?
Inżynier nie spodziewał się, że przemysłowiec poruszy ten problem.
– Przez połowę drogi do następnej gwiazdy będziemy mogli wykorzystać do rozpędu promienie słoneczne. Następnie zachowamy maksymalną prędkość, a odpowiednio ustawiając żagle, będziemy mogli dodać do niej światło innych znajdujących się w pobliżu gwiazd. Jak już mówiłem, to energia, która się sumuje i nigdy nie wyczerpuje. A więc dwa miliony kilometrów na godzinę to realna liczba.
Przemysłowiec wpatrywał się przez chwilę w Kramera, po czym wzruszył ramionami.
– Znakomicie, okrągłe liczby, tak jak lubię – powiedział.
Wyjął notes oraz pióro z pełnego złota i zabrał się do wypisywania cyfr.
– Ja też umiem mnożyć. A zatem prędkość pojazdu: dwa miliony kilometrów na godzinę. Skoro doba ma dwadzieścia cztery godziny, po pomnożeniu daje nam to czterdzieści osiem milionów kilometrów dziennie, zgadza się?
– Zgadza.
– Czyli jakieś dwadzieścia miliardów kilometrów rocznie.
Gorliwy kelner podał im wino o purpurowym kolorze i silnym aromacie. Naukowiec spróbował go odruchowo. Przemysłowiec zaś powąchał, po czym skosztował małymi łyczkami, zanim zaczął mówić dalej.
– A więc skoro odległość od celu wynosi dwadzieścia tysięcy miliardów kilometrów, a pański statek porusza się z prędkością dwudziestu miliardów kilometrów rocznie, to nic trudnego, potrzeba… hm… tysiąca lat podróży.
Yves Kramer nie pojmował, do czego zmierza przemysłowiec. Ten podsunął mu zatem notes, pokazując obliczenia. Pokiwał głową na znak aprobaty.
– A więc tysiąc lat. Otóż o ile mi wiadomo, istota ludzka będąca w doskonałym zdrowiu żyje co najwyżej sto lat. Jak zatem zdoła pan rozwiązać ten problem, panie Kramer? Może przez hibernację?
– Nie. Hibernacja nie działa. Zimno niszczy bezpowrotnie jądra komórkowe. Moim zdaniem, należy podejść do tematu w sposób „naturalny”.
– Zamieniam się w słuch.
– W statku kosmicznym pokolenia powinny następować kolejno po sobie – oznajmił. – Kobiety będą rodzić dzieci, które będą łączyć się w pary i płodzić następne dzieci.
Przemysłowiec zapalił cygaro.
– I nie boi się pan, że stworzy małych degeneratów? Miłość między braćmi i siostrami wcale nie jest taka wspaniała, genetycznie rzecz ujmując. Szkoda by było, gdyby zgraja niedorozwiniętych założyła nową ludzkość na jakiejś nadającej się do życia planecie.
– A kto powiedział, że zabralibyśmy tylko jedną parę? Miałem zamiar wziąć o wiele więcej.
– Ile? Dwie? Trzy?
– Tysiąc.
Tym razem Mac Namarra zareagował.
– Tysiąc kosmonautów w ogóle czy tysiąc mężczyzn i tysiąc kobiet?
– Tysiąc mężczyzn i tysiąc kobiet.
Miliarder wypuścił obłok niebieskiego, gryzącego dymu.
– To daje niezły tłum. Zmieszczą się w jednej rakiecie?
– Planuję olbrzymi statek.
Wówczas Gabriel Mac Namarra zaczął się zastanawiać, czy inżynier przypadkiem nie zwariował. Dwa tysiące osób, aby mieć pewność, że po pokonaniu dwudziestu tysięcy miliardów kilometrów kilka z nich zostanie przy życiu. Zaciągnął się głęboko dymem z cygara. „Skoro już się truć, to przynajmniej mieć z tego pełną przyjemność”.
Pod wpływem nikotyny poczuł słaby dreszcz na plecach i przypływ aktywności. Prawdopodobnie dzięki zwężeniu naczyń krwionośnych pomysły szybciej się rozchodzą.
„Tracę czas – pomyślał. – Jeśli jego koledzy z Agencji Kosmicznej odrzucili ten pomysł, to znaczy, że jest nierealny. Dajmy sobie spokój”.
Miliarder już miał wstać, lecz coś go powstrzymało. Sam profil inżyniera. Na ogól ludzie ogarnięci obsesją okazują się mściwi. Ten natomiast sprawiał wrażenie, jakby wątpił. Wątpienie było zaś dla Mac Namarry oznaką dostrzegania względności świata. Nic nie jest pewne. Każda inteligentna istota musi zatem wątpić. A poza tym niechętnie odrzucał własne przesądy na temat znaków dawanych przez los.
– Dwa tysiące mężczyzn i kobiet kosmonautów, którzy spłodzą dzieci, żeby w ciągu tysiąclecia przemierzyć dwadzieścia tysięcy miliardów kilometrów. Zdaję sobie sprawę, że to… jak by tu powiedzieć? Trochę nowe. Ale biorąc pod uwagę technologie, jakimi obecnie dysponujemy, nie widzę innego rozwiązania.
– Trzeba by albo zwiększyć prędkość statku, albo przedłużyć życie kosmonautów – podsunął Mac Namarra.
Przemysłowiec złożył zamówienie, zachęcając Kramera do wyboru najdelikatniejszych, a zatem najdroższych potraw. Obracająca się restauracja roztaczała przed nimi widok na uliczne korki, objawiające się długimi serpentynami czerwonych i białych świateł.
– To techniki, które mogą się jeszcze długo nie pojawić. – Ma pan rację. Musimy się zadowolić sprawdzoną wiedzą techniczną. A poza tym ja nie lubię czekać. Tak naprawdę to nie mogę… czekać.
Przeczytał ponownie liczby zapisane w notesie.
– Dwadzieścia tysięcy miliardów kilometrów. Skoro każde pokolenie rodzi potomstwo średnio w wieku dwudziestu lat, to nam daje pięćdziesiąt pokoleń pasażerów następujących po sobie w pańskim statku.
Przemysłowiec zmarszczył brwi.
– Hm… Te wszystkie wielkie liczby naprawdę nieźle wyglądają. I przyprawiają o zawrót głowy.
– Budzą lęk. Wie pan, Agencja Kosmiczna odrzuciła mój projekt.
– Słyszałem o tym w telewizji, ale nie polegam na opinii ekspertów, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Właśnie tak stworzyłem swoje imperium, myśląc samodzielnie i nie szukając poklasku tak zwanych specjalistów. W działaniu kieruję się sercem. A skoro już jesteśmy przy „astronomicznych” sumach, jak pan sądzi, ile może kosztować ta maleńka przygoda?
Właśnie nadjechały zamówione dania przykryte srebrnymi pokrywkami.
– Jeszcze nie wiem. Ale jeśli pan chce, mogę to panu powiedzieć jutro.
Kelner podniósł jednocześnie obie pokrywki, żeby odsłonić zawartość. Natychmiast uniosła się spod nich aromatyczna para.
– Poważnie… Czy mój projekt „ZS” mógłby pana zainteresować? – zapytał inżynier.
Gabriel Mac Namarra zabrał się do degustacji małego pieczonego ptaszka, który wyglądał, jakby szamotał się w pomarańczowym puree, podczas gdy Yves Kramer miał przed sobą srebrzystą rybę otoczoną zielonymi i żółtymi jarzynami.
– Dlaczego nie? Byłoby to, powiedzmy, „dziwactwo miliardera”. Bardzo lubię szalone wyzwania. Proszę mi sporządzić kosztorys i zabierzemy się do dzieła.
Yves Kramer omal się nie zakrztusił.
– Żartuje pan?!
– Nie. Kiedy byłem mały, wszystkie oszczędności wydawałem na najpiękniejsze zabawki. Powiedzmy, że mam ochotę kupić sobie właśnie taką zabawkę. A poza tym to fajnie, skoro w ten sposób można ocalić ludzkość, nie?
Po czym wybuchnął swoim szaleńczym gromkim śmiechem. Yves Kramer nie mógł uwierzyć, że projekt naprawdę powstaje.
Przemysłowiec przyglądał mu się z pewną ironią. Zachęcił go, by jadł, zanim zawartość talerza ostygnie.
– Tylko jedna drobna zmiana: pański projekt nazywa się „ŻS”, czyli „Żaglowiec Słoneczny”, zgadza się?
– Tak. Wybrałem najprostsze rozwiązanie.
– Chciałbym, żeby nazwał go pan inaczej: „ON”.
– Czyli?
– „Ostatnia Nadzieja”. Ponieważ, moim zdaniem, ten projekt to coś znacznie większego niż zwykła wycieczka w gwiazdy. Być może to nasza ostatnia nadzieja. Słyszał pan najnowsze wiadomości? – Spojrzenie miliardera uległo zmianie. – Mam wrażenie, że to już koniec. Ta planeta była naszą kolebką, ale ją zniszczyliśmy. Nigdy już nie damy rady jej naprawić, żeby była taka jak dawniej. Kiedy dom się wali, trzeba odejść. Zacząć wszystko od nowa, w innym miejscu i w inny sposób. W tej chwili uważam, że Ostatnią Nadzieją jest… ucieczka.