Słowa te zostały wypowiedziane lekko, jakby wygłaszał prognozę pogody z deszczem.
– Co pan o tym sądzi, panie Kramer?
– Cóż, nie mam nic do dodania. Całkowicie się z panem zgadzam. Właściwie są to słowa, jakich sam używam.
– W takim razie przestańmy kłapać dziobem i zabierzmy się do roboty. Kramer przełknął ślinę, ciągle nie wierząc własnym uszom.
– Zgoda co do projektu „ON” – wykrztusił. – Z tym że ja też mam drobną dodatkową sugestię. To dług wobec kogoś. Chciałbym za pośrednictwem tego projektu spłacić ten osobisty dług.
– Słucham pana.
– Nasz pojazd to statek słoneczny, ale jednak statek. Trzeba będzie halsować, stawiać żagiel, zmieniać kurs jak na żaglowcu. Chciałbym więc na kapitana doświadczoną żeglarkę. Mam tu na myśli konkretną osobę. To mistrzyni. Jest najlepsza.
11. PIERWSZY KOCIOŁ: TYGIEL
Gazeta została zgnieciona, zwinięta w kulkę, a następnie wyrzucona do śmieci.
Jeden ze znajdujących się w niej artykułów opisywał klęskę mistrzyni żeglarstwa, która z unoszącego się na falach albatrosa zmieniła się w warzywo na kółkach.
Yves Kramer zdawał sobie sprawę, że nie może zwrócić się bezpośrednio do Elisabeth Malory z propozycją współpracy. Zaczekał z tym więc, dopóki nie założył własnego ośrodka badawczego „Ostatnia Nadzieja”. Znaleziono mu siedzibę w podziemiach Mac Namarra Tower. Z początku obaj mężczyźni pragnęli zachować dyskrecję, żeby uniknąć drwin czy naśladownictwa. Miliarder wyznał Yves’owi, chwytając go pod ramię:
– Każdy człowiek, który podejmuje się czegoś nowego, musi stawić czoło trzem rodzajom wrogów. Po pierwsze: tym, którzy uważają, że należy zrobić coś wręcz przeciwnego. Po drugie: tym, którzy chcą zrobić to samo, którzy twierdzą, że ukradł im on pomysł i którzy tylko czekają, żeby go wykończyć, aby czym prędzej pójść w jego ślady. Po trzecie: całej masie tych, którzy nic nie robią i którzy są niechętni wszelkim zmianom i wszelkim oryginalnym inicjatywom. Ci są najliczniejsi i najczęściej gotowi przeszkodzić w doprowadzeniu projektu do końca z największą zażartością.
Złożywszy dymisję w Agencji Kosmicznej, Yves Kramer zabrał się do werbowania tych spośród swoich kolegów, których uważał za najbardziej utalentowanych.
W ośrodku badawczym „ON” zaczęło przybywać schematów i planów. Z początku było ich pięciu, wkrótce zaś dwudziestu ludzi usiłowało stworzyć wizję idealnego statku słonecznego.
Ponieważ jednak nazwy „ON” czy „Ostatnia Nadzieja” brzmiały zbyt pesymistycznie, postanowili zachować tę nazwę dla projektu, ale sam statek, zgodnie z propozycją Kramera, miał zostać ochrzczony mianem Gwiezdnego Motyla.
Idąc za ciosem, opracowali logo przedsięwzięcia, przedstawiające srebrzystoniebieskiego motyla pośrodku czarnego kosmosu, upstrzonego siedmioma gwiazdkami.
Im bardziej posuwały się prace, tym bardziej widoczny stawał się dla inżynierów fakt, że nie docenili wielkości statku ani liczby jego mieszkańców. Kramer był zmuszony przyznać przed swoim sponsorem, że należy podnieść wszystkie liczby. Statek musi być większy, o wiele większy. Nie ma pomieścić dwóch tysięcy, lecz dziesięć tysięcy kosmonautów. Co zaś do żagla z myłam, musi sięgać kilkuset metrów kwadratowych.
Pozostali inżynierowie nie widzieli żadnego problemu, dopóki dysponowali wystarczającymi funduszami, aby pozwolić sobie na tego rodzaju zmiany.
Nazwa Gwiezdny Motyl okazała się tym bardziej odpowiednia, że narysowany na planach statek przypominał teraz olbrzymiego owada.
Wyposażony w dwa obszerne trójkątne żagle, których wierzchołki były skierowane ku ogromnemu korpusowi, zawierał głowę-kokpit wraz z dwojgiem kulistych przezroczystych oczu stanowiących miejsca dla pilotów. Z tyłu zaś znajdował się odwłok, utworzony przez dwa długie reaktory niezbędne przy oderwaniu się od ziemi.
Gdy Yves Kramer nabrał przekonania, że dysponuje już spójnym projektem, postanowił skontaktować się z Elisabeth Malory. Zrobił to za pośrednictwem swojej asystentki, Satine Vanderbild.
Wiedział, że nie zdoła uzyskać jej zgody inaczej niż dzięki umiejętności pobudzania marzeń. Liczył, że jego asystentka potrafi znaleźć odpowiednie słowa. Bardzo na to liczył. Ze okaże się przebojowa.
12. ŻELAZNY PORANEK
Spotkanie Satine Vanderbild z Elisabeth Malory odbyło się w momencie, kiedy ta ostatnia wyszła właśnie z kolejnego ataku depresji.
Jej oczy zmieniły barwę z turkusowej na ciemnoszarą, źrenice zaś były stale rozszerzone pod wpływem środków uspokajających i alkoholu.
W salonie, zagraconym nieużywanymi urządzeniami treningowymi, królował ogromny płaski telewizor nastawiony na program nadający wiadomości przez całą dobę.
Prezenter obwieścił właśnie pojawienie się śmiertelnej ptasiej grypy przenoszonej przez ptaki wędrowne. Dotychczas liczbę zmarłych oceniono na pięćdziesiąt osób, dodając przy tym, że według najnowszych analiz grypa ta zmutowała jakoby z powodu warunków hodowli drobiu, która staje się coraz bardziej intensywna. Jej przyczyną jest podobno przyspieszony cykl dobowy i podawanie hormonów, które miały wywołać szybsze dojrzewanie. Jak na razie grypa dotknęła jedynie kilka osób mających stały kontakt z drobiem, naukowcy przewidują jednak możliwość mutacji wirusa, który mógłby się wówczas przenosić już nie z ptaka na człowieka, ale z człowieka na człowieka. Nie ma na razie żadnej szczepionki, żadnego lekarstwa. Spodziewają się oni epidemii, która może pociągnąć za sobą wiele setek milionów ofiar.
Elisabeth czuła się stale wyczerpana. W gruncie rzeczy pragnęła zasnąć i już nigdy się nie obudzić.
Nalała sobie sporą porcję whisky, wrzuciła do niej kilka tabletek, wypiła, krzywiąc się, po czym zapaliła nerwowo papierosa. Następnie spojrzała na dziwną blondynkę, która grzecznie poprosiła o spotkanie i która czekała cichutko w fotelu.
– Projekt statku kosmicznego? W jakim celu? Wycieczki? Kosmicznych regat?
– Nie, niezupełnie. Powiedzmy raczej: wyprawy badawczej. Blondynka mówiła ze spokojem.
Elisabeth spodobał się jej styl – różnokolorowe sweterki włożone jeden na drugi oraz biżuteria w kształcie zwierząt. Uszy zdobiły jej długie kolczyki zakończone motylami.
– Źle pani trafiła. Nie jestem kosmonautką tylko sternikiem jachtowym.
– W takim razie powiedzmy, że potrzebujemy „sternika gwiezdnego”.
Tym razem Elisabeth roześmiała się szyderczo.
– Ślepa pani jest? Jestem kaleką. Nogi przestały mnie nosić. Zdaje się, że ktoś panią źle poinformował.
Natychmiast też dała do zrozumienia, że chce zostać sama, po czym pokazała jej drzwi.
Satine Vanderbild udała jednak, że nie pojęła aluzji.
– Nie interesują nas pani umiejętności fizyczne, tylko wiedza na temat żeglarstwa. Ten kosmiczny żaglowiec będzie działał jak okręt, tyle że będzie napędzany nie przez wiatr, ale przez światło.
Asystentka nie chciała wrócić do nowego szefa z niczym. Rozumiała, że Elisabeth nie ma już na nic ochoty i że jej zdolność do zachwytu zmalała. Że fascynuje ją jedynie własna degrengolada. Satine stwierdziła, że potrzeba jej wstrząsu. Postawiła więc wszystko na jedną kartę i oświadczyła, że projektem kieruje Yves Kramer.
Rezultat był piorunujący.
Twarz żeglarki wykrzywił grymas.
– Jak on śmie? – oburzyła się.
– To był wypadek. On tego nie zrobił specjalnie. Gniew panią zaślepia. Usiłował przeprosić i chce wszystko naprawić. Ten projekt, „Ostatnia Nadzieja”, to coś więcej niż zwykły lot w kosmos. Ma na celu ocalenie ludzkości.