Jedyną czystą rzeczą w tym domu było oparte o ścianę zwierciadło z czarnego szkła, wysokości rosłego mężczyzny, szerokie niczym kościelne wrota.
Dom należał do trzech starych kobiet. Na zmianę sypiały na wielkim łożu, przyrządzały obiady i zastawiały wnyki na drobne zwierzęta, a także czerpały wodę z głębokiej studni na tyłach.
Rzadko się odzywały.
W domku przebywały też trzy inne kobiety. Były szczupłe, ciemnoskóre i stale rozbawione. Sala, w której mieszkały, wielokrotnie przewyższała rozmiarami domek, posadzkę miała z onyksu, a podtrzymujące powałę Kolumny z obsydianu. Tuż za nimi otwierał się dziedziniec pod nocnym niebem, na którym lśniły gwiazdy. Pośrodku dziedzińca wzniesiono fontannę — posąg syreny w ekstatycznej pozie. Z jej szeroko otwartych ust tryska-ła czarna woda, zbierająca się w wielkiej misie w dole. Na pofalowanej powierzchni tańczyły gwiazdy.
Trzy kobiety i ich dom tkwiły w czarnym zwierciadle.
Trzy staruszki były trzema Lilim — władczyniami cza-rownic. Samotnie mieszkały w lesie.
Kobiety w zwierciadle także były Lilim. Czy jednak miały stać się następczyniami staruszek, czy też były ich cieniami; czy prawdziwy był tylko domek w lesie, czy też gdzieś daleko Lilim naprawdę mieszkały w czarnej sali przy dziedzińcu, pod gwiazdami, z fontanną w kształcie syreny, nie wiedział tego nikt poza samymi Lilim, i nikt tego nie odgadnie.
Owego dnia jedna z wiedźm wynurzyła się z lasu, nio-sąc w dłoni gronostaja. Futro na szyi zwierzątka splamio-ne było jaskrawą czerwienią.
Położyła go na zakurzonej desce i ujęła w dłoń ostry nóż. Nacięła skórę wokół nóg i szyi zwierzęcia, a potem brudną ręką ściągnęła ją, jakby rozbierała dziecko z piża-my, i rzuciła krwawy zewłok na kloc drewna.
— Wnętrzności? — spytała trzęsącym się głosem.
Najniższa i najstarsza z kobiet, o najbardziej splątanych włosach, kołysząca się w fotelu na biegunach, uniosła głowę.
— Czemu nie.
Pierwsza staruszka podniosła gronostaja, chwytając za głowę, i rozcięła go od szyi po ogon. Wnętrzności wypadły na deskę: czerwone, fioletowe i śliwkowe; mokre jelita i organy połyskujące niczym klejnoty na zakurzonym drewnie.
— Chodźcie tu, szybko! — wrzasnęła kobieta. Potem łagodnie poruszyła nożem flaki gronostaja i ponownie wrzasnęła.
Wiedźma w fotelu dźwignęła się na nogi (w zwierciadle ciemnoskóra kobieta przeciągnęła się i wstała z kanapy).
Ostatnia staruszka, wracająca z wygódki, pospiesznie dołączyła do pozostałych. — Co? Co się stało?
W lustrze pojawiła się trzecia młoda kobieta (piersi miała małe i sterczące, oczy ciemne).
— Spójrzcie. — Pierwsza staruszka wskazała coś nożem. Ich mętnoszare ze starości oczy zmrużyły się, gdy cała trójka przyglądała się wnętrznościom na desce. — Wreszcie — powiedziała jedna z nich. — Najwyższy czas — dodała druga.
— Zatem która z nas ją znajdzie? — spytała trzecia. Trzy kobiety zamknęły oczy. Trzy ręce zanurzyły się we wnętrznościach gronostaja.
Pomarszczona dłoń rozchyliła się.
— Ja mam nerkę.
— Ja wątrobę.
Trzecia dłoń należała do najstarszej z Lilim.
— Ja mam serce — powiedziała tryumfalnie.
— Jak będziesz podróżować?
— Naszym starym rydwanem. Wprzęgnę do niego to, co spotkam na rozstajach.
— Będziesz potrzebowała parę lat.
Najstarsza starucha przytaknęła.
Najmłodsza, ta która przyszła z wygódki, pokuśtykała wolno do wysokiej, zniszczonej komody i nachyliła się. Z najniższej szuflady wyjęła pordzewiałą żelazną szkatułę i przyniosła siostrom. Okręcono ją kiedyś trzema kawałkami starego sznurka, każdym zawiązanym na inny węzeł. Wiedźmy kolejno rozwiązały swoje węzły, po czym najmłodsza uniosła pokrywę.
Na dnie szkatułki coś zalśniło złociście.
— Niewiele zostało — westchnęła najmłodsza z Lilim, która była stara już wtedy, gdy otaczający je las spoczywał jeszcze na dnie morza.
— Zatem dobrze, że w końcu znalazłyśmy nową, nieprawdaż? — spytała cierpko najstarsza i zakrzywiając palce, wsunęła dłoń do szkatułki. Coś złocistego próbowało umknąć jej palcom, ona jednak chwyciła to, skręcające się i migoczące. Wsunęła to coś do ust.
(Trzy kobiety w lustrze patrzyły w milczeniu).
U podstaw świata coś zadrżało i zadygotało.
(Teraz dwie kobiety wyglądały z czarnego zwierciadła).
W domku dwie staruszki patrzyły z zazdrością i nadzieją na wysoką, piękną kobietę o czarnych włosach, ciemnych oczach i bardzo czerwonych ustach.
— Daję słowo — rzekła. — Strasznie tu brudno.
Podeszła do łoża. Obok niego stała wielka drewniana skrzynia, okryta spłowiałym gobelinem. Kobieta odsunęła gobelin i otwarła skrzynię, po czym zaczęła grzebać w środku.
— No, jest — rzekła, wyciągając szkarłatną suknię. Rzuciła ją na łóżko i uwolniła się ze szmat i łachmanów, które nosiła jako staruszka.
Obie siostry głodnym wzrokiem obserwowały jej nagie ciało.
— Gdy wrócę z jej sercem, wystarczy lat dla nas wszystkich — oznajmiła, niechętnym spojrzeniem mierząc porośnięte szczeciną podbródki i zapadnięte oczy sióstr. Wsunęła na przegub szkarłatną bransoletę w kształcie małego węża, pożerającego własny ogon.
— Gwiazda — powiedziała jedna z jej sióstr.
— Gwiazda — powtórzyła druga.
— Właśnie — odparła królowa czarownic, nakładając na głowę srebrną obręcz. — Pierwsza od dwustu lat. A ja zda będę ją dla nas. Ciemnoczerwonym językiem oblizała szkarłatne usta.
— Spadająca gwiazda — rzekła.
Na polanie przy stawie panowała noc. Niebo pokrywały niezliczone iskierki gwiazd.
Pośród liści wiązów, w paprociach i gałęziach leszczyny połyskiwały świetliki, migoczące niczym światła niezwykłego, odległego miasta. We wpadającym do stawu strumvku z pluskiem zanurkowała wydra. Rodzina gronostajów dreptała statecznie do wody, by zaspokoić pragnienie. Polna mysz znalazła laskowy orzech i zaczęła wgryzać się w jego twardą skorupkę ostrymi, stale rosnącymi przednimi zębami — nie dlatego, że dręczył ją głód, lecz ponieważ w istocie była zaczarowanym księciem, który nie mógł odzyskać swej poprzedniej postaci, póki nie ugryzł Orzecha Mądrości. Jednak w podnieceniu mysz zapomniała o zachowaniu ostrożności. Tylko cień, na moment przesłoniwszy księżyc, ostrzegł ją przed wielką szarą sową, która błyskawicznie spadła na mysz, porwała ją ostrymi szponami i wzleciała w noc.
Mysz upuściła orzech, który spadł do strumienia i został wkrótce chwycony przez łososia. Sowa natomiast połknęła mysz. Po chwili z jej dzioba sterczał tylko kawałek ogona niczym kawałek sznurowadła. Coś zaszeleściło i chrząknęło w krzakach. Borsuk — pomyślała sowa (także zaczarowana, mogła odzyskać swą postać, gdyby upolowała mysz, która wcześniej zjadła Orzech Mądrości) — albo może mały niedźwiedź.
Liście szeleściły. Woda szemrała. A potem polanę wypełnił nagle spadający z nieba blask, czyste białe światło, jaśniejące z każdą chwilą. Sowa ujrzała jego odbicie w stawie — płonącą, oślepiająca istotę z czystego światła, tak jasną, że zerwała się z miejsca i uciekła do innej części lasu. Dzikie zwierzęta rozglądały się przerażone.
Z początku światło na niebie było nie większe niż księżyc. Potem zaczęło rosnąć, nieskończenie rosnąć. Zagajnik zadrżał i zadygotał. Zwierzęta wstrzymały oddech świetliki rozbłysły jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej przekonane, że w końcu znalazły swoją miłość. Jedna bez skutku…