Szli obok siebie w zielonozłocistym blasku słońca, prześwitującym przez młode listki. Tristran pamiętał to światło, jakże typowe dla wiosny. Zastanawiał się, czy zostawili lato za sobą równie daleko jak październik. Od czasu do czasu wspominał coś o barwnym mignięciu na drzewie i w krzakach. A wówczas jego włochaty kompan mówił:
— Zimorodek. Kiedyś nazywano go Panem Rzeki. Ładny ptak. — Albo: — Purpurowy koliber. Spija nektar z kwiatów. Zawisa w powietrzu. — Albo: — Szczygieł. Nie pozwala zbliżyć się do siebie. Nawet nie próbuj go ścigać ani drażnić, bo przysporzy ci to tylko kłopotu.
Usiedli na brzegu strumienia, aby zjeść drugie śniadanie. Tristran wyjął z torby chleb, czerwone dojrzałe jabłka i gomółkę sera — twardego, ostrego i kruchego — które dała mu matka. A choć człowieczek z początku przyglądał im się podejrzliwie, z apetytem pochłonął swą porcję, zlizując z palców okruchy chleba i sera, i głośno wgryzł się w jabłko. Potem napełnił kociołek wodą ze strumienia i zagotował wodę na herbatę.
— Może opowiesz mi, co cię tu sprowadza? — spytał, gdy znów usiedli na ziemi, popijając gorący napój. Tristran zastanowił się długą chwilę.
— Pochodzę z wioski Mur, w której mieszka młoda panna Victoria Forester, nie mająca sobie równych na całym świecie, i to jej właśnie, wyłącznie jej, oddałem swoje serce. Jej twarz…
— Niczego jej nie brakuje? — spytał jego towarzysz — Oczu? Nosa? Zębów? Wszystko w normie?
— Oczywiście.
— Możesz zatem opuścić tę część historii. Wierzę ci na słowo. Jaką zatem szaleńczą głupotę kazała ci zrobić twoja młoda dama?
Tristran, urażony, odstawił drewniany kubek z herbatą i wstał.
— Co — spytał tonem, który — nie wątpił — zabrzmiał wyniośle i wzgardliwie — pozwala ci sądzić, że moja ukochana wysłała mnie z jakąś głupią misją?
Mały człowieczek przyglądał mu się oczyma niczym dżetowe paciorki.
— Bo tylko to mogło sprawić, że chłopak taki jak ty do tego stopnia stracił rozum, by przekroczyć granicę Krainy Czarów. Jedyni ludzie, którzy przebywają tu z waszych krain to minstrele, kochankowie i szaleńcy. Na moje oko nie wyglądasz na minstrela. Jesteś też — wybacz me słowa chłopcze, ale to prawda — tak zwyczajny, że zwyczajniejszym już być nie można. Zatem to musi być miłość.
— Ponieważ — oznajmił Tristran — każdy kochanek jest w głębi serca szaleńcem, a w umyśle minstrelem.
— Naprawdę? — rzekł z powątpiewaniem człowieczek Nigdy tego nie zauważyłem. W grę wchodzi więc młoda dama. Czy przysłała cię tu, abyś zdobył majątek? Kiedyś było to bardzo popularne. Młodzieńcy wałęsali się wszędzie wokół, szukając skarbów, których zgromadzenie zabrało jakiemuś biednemu smokowi czy ogrowi setki lat.
— Nie. Nie chodzi o majątek, lecz o obietnicę, którą jej złożyłem. Ja… rozmawialiśmy, obiecywałem jej różne rzeczy, a potem zobaczyliśmy spadającą gwiazdę i przyrzekłem że ją jej przyniosę. A gwiazda spadła… — Machnął ręką w stronę łańcucha gór, w kierunku, gdzie wschodziło słońce …
— Gdzieś tam.
Włochaty człowieczek podrapał się po brodzie — a może po pysku? Równie dobrze mógł to być pysk.
— Wiesz co bym zrobił na twoim miejscu?
— Nie —Tristran poczuł nagły przypływ nadziei.
— Co takiego?
Jego towarzysz wytarł nos.
Powiedziałbym jej, żeby wepchnęła swą piękną twarz do chlewika, i poszukałbym innej dziewczyny, która pocałowałaby mnie, nie prosząc o Bóg wie co. Z pewnością jakąś byś znalazł. W waszych krainach nie można rzucić kamieniem, bo na pewno się w jakąś trafi.
— Nie ma żadnych innych dziewczyn — rzekł Tristran pewnym siebie tonem.
Człowieczek pociągnął nosem. Spakowali rzeczy i ruszyli w dalszą drogę.
— Mówiłeś poważnie? — spytał karzeł. — O spadającej gwieździe?
— Tak.
— Na twoim miejscu nie wspominałbym o tym. Są tacy, których nieprzyzwoicie zainteresowałaby podobna informacja. Lepiej siedź cicho. Ale nie kłam.
— Co więc mam mówić?
— No, cóż — rzekł mały człowieczek. — Na przykład, jeśli spytają cię, skąd przybywasz, możesz powiedzieć „Stamtąd” i wskazać za siebie. A kiedy będą chcieli wiedzieć, dokąd zmierzasz, powiesz: „Tam”…
— Rozumiem — mruknął Tristran.
Ścieżka, którą wędrowali, stawała się coraz mniej wyraźna. Chłodny powiew uniósł włosy Tristrana. Chłopak zadrżał. Ścieżka wiodła do szarego lasu, pełnego cienkich, białych brzóz.
— Sądzisz, że to daleko? — spytał Tristran. — Do gwiazdy?
— Ile stąd mil do Babilonu? — zapytał retorycznie jego towarzysz. — Gdy ostatni raz tędy szedłem, tego lasu jeszcze nie było.
— Ile stąd mil do Babilonu? — wyrecytował do się Tristran, maszerując przez szary las.
— O to mi właśnie chodziło — powiedział włochaty człowieczek, kołysząc głową, jakby myślami przebywał gdzie indziej albo się czymś denerwował.
— To tylko wierszyk dla dzieci — odparł Tristran.
— Tylko wierszyk…? Do licha, po tej stronie muru mieszkają tacy, którzy oddaliby siedem lat ciężkiej pracy za jedno krótkie zaklęcie, a wy recytujecie je dzieciom obok „koci, koci, łapci” i „luli, luli, łaj”. Bez cienia namysłu Zimno ci, chłopcze?
— Skoro o tym wspominasz, to owszem, odrobinę.
— Rozejrzyj się. Widzisz ścieżkę?
Tristran zamrugał ze zdumienia. Szary las wchłaniał bez śladu światło, barwy i odległości. Dotąd wydawało mu się, że wędrują ścieżką, kiedy jednak teraz spróbował ją zobaczyć, ta zamigotała i zniknęła niczym złudzenie optyczne. To drzewo i tamto, i jeszcze inne wskazywało położenie ścieżki, tyle że jej tam nie było. Jedynie półmrok, zmierzch i białe drzewa.
— No to wpadliśmy. — Człowieczek westchnął cicho.
— Nie powinniśmy uciekać? — Tristran zdjął melonik i uniósł go przed siebie.
Jego towarzysz potrząsnął głową.
— Nie ma po co — odparł. — Weszliśmy wprost w pułapkę — wciąż w niej będziemy, nawet jeśli spróbujemy ucieczki.
Podszedł do najbliższego drzewa, wysokiego i białego, podobnym do brzozy pniu, i kopnął je mocno. Na jego głowę posypały się suche liście, a potem coś białego zleciało z gałęzi i z upiornym szelestem uderzyło w ziemię.
Tristran podszedł bliżej i przekonał się, że to szkielet ptaka: czysty, biały i suchy.
Człowieczek zadrżał.
— Roszada to jakieś wyjście — poinformował Tristrana — lecz nie ma nikogo, z kim mógłbym się wymienić, kto poradziłby sobie lepiej niż my. Sądząc po tym — trącił włochatą stopą drobny szkielet — lot też nie pomoże w ucieczce, a tacy jak ty nie potrafią ryć prawdziwych nor. Nie, żeby w tym przypadku na coś się przydały…
— Może powinniśmy się uzbroić? — podsunął Tristran.
— Uzbroić?
— Zanim po nas przyjdą.
— Zanim przyjdą ? Ależ oni już tu są, młotku. To drzewa. Jesteśmy w złylesie.
— W złylesie?