— A teraz do rzeczy — rzekł włochaty człowieczek.-Tam w złylesie ocaliłeś mi życie, chłopcze, a nim jeszcze przyszedłeś na świat, twój ojciec uczynił mi przysługę. Nikt nie powie, że jestem niewdzięcznikiem, który nie spłaca długu.
Tristran zaczął mamrotać coś pod nosem o tym, że przyjaciel zrobił już dla niego wystarczająco dużo, lecz człowieczek puścił te słowa mimo uszu.
— Rozmyślałem tedy nieco. Wiesz, gdzie jest twoja gwiazda, prawda?
Tristran wskazał bez wahania ku ciemnemu horyzontowi.
— A jak daleko jest do niej? Wiesz i to? Do tej pory Tristran w ogóle o tym nie myślał. Teraz jednak rzekł, zaskakując sam siebie:
— Człowiek mógłby wędrować, zatrzymując się jeno na nocleg przez czas, gdy księżyc pół tuzina razy rósłby i malał nad jego głową, poprzez zdradzieckie góry i ogniste pustynie, nim dotarłby do miejsca, w którym spadła gwiazda.
Zupełnie nie brzmiało to jak jego własne słowa. Wzdrygnął się ze zdumienia.
— Tak jak sądziłem — powiedział człowieczek.Podszedł do swego wora i nachylił się nad nim tak, by Tristran nie zobaczył, jak się go otwiera. — I nie ty jeden będziesz jej szukał. Pamiętasz, co ci mówiłem?
— O tym, że powinienem zakopywać własną kupę?
— Nie to.
— Że nie należy zdradzać mojego imienia ani celu podróży?
— To też nie.
— Zatem co?
— Ile stąd mil do Babilonu? — wyrecytował tamten.
— A tak, to.
— Czy można dojść tam w blasku świeczki? Nie tylko tam, ale i z powrotem. Tyle że tu chodzi o wosk świecy. I większość świeczek nie nadaje się do tego. Długo szukałem tej właściwej.
Wyciągnął z wora ogarek świeczki wielkości dzikiego jabłka i wręczył go Tristranowi.
Tristran przyjrzał się ogarkowi, nie dostrzegł w nim jednak niczego nadzwyczajnego. Świeca była zrobiona z wosku, nie z łoju, i prawie całkiem wypalona. Knot miała czarny i zwęglony.
— Co mam z nią zrobić? — spytał.
— Wszystko w swoim czasie — odparł włochaty człowieczek i znów sięgnął do wora. — Weź jeszcze to. Będziesz go potrzebował.
Przedmiot zalśnił w blasku księżyca. Tristran wziął go do ręki. Dar towarzysza okazał się cienkim srebrnym łańcuszkiem z obu stron zakończonym pętlą, w dotyku zimnym i śliskim.
— Co to?
— Jak zwykle, koci oddech, rybie łuski, promień księżyca odbity w młyńskim stawie, przetopione i przekute przez krasnale. Przyda ci się, żeby sprowadzić tu gwiazdę.
— Naprawdę?
— O tak.
Tristran zważył łańcuszek w ręce. Miał wrażenie, że trzyma żywą rtęć.
— Ale gdzie go schowam? To przeklęte ubranie nie ma kieszeni.
— Owiń się nim w pasie do czasu, gdy będziesz go potrzebował. O tak, doskonale. A poza tym w tunice masz kieszeń. Tutaj, widzisz?
Tristran znalazł ukrytą kieszeń. Tuż nad nią wymacał małą dziurkę od guzika. Umieścił w niej przebiśnieg szklany kwiat, który podarował mu na szczęście ojciec, kiedy Tristran odchodził z Muru. Zastanawiał się, czy prezent rzeczywiście przyniósł mu szczęście, czy może raczej pecha?
Potem wstał, ściskając w dłoni swą skórzaną torbę.
— Do rzeczy — powiedział jego towarzysz. — Oto, co musisz zrobić. Weź świecę w prawą dłoń. Zapalę ci ją. A potem idź do gwiazdy. Używając łańcuszka, przyprowadź ją tutaj. W świecy nie zostało już wiele knota, wiec musisz się pospieszyć i maszerować szybko. Zaczniesz zwlekać, to pożałujesz. „Jeśliś więc szybki, przyjacielu, nim zgaśnie świeczka, dojdziesz do celu”. Rozumiesz?
— Ja… chyba tak — odparł Tristran.
Czekał w milczeniu. Włochaty człowieczek przesunął dłonią nad świecą, która zapaliła się płomieniem żółtym u góry i niebieskim na dole. Powiał wiatr, lecz płomyk nawet nie zadrżał.
Tristran wziął świecę i zaczął iść naprzód. Blask płomyka oświetlał świat, każde drzewo, krzak, źdźbło trawy.
Po następnym kroku znalazł się na brzegu jeziora. Płomyk odbijał się jasno w wodzie. A potem wędrował wśród gór, między samotnymi turniami, a blask świeczki migotał w oczach istot żyjących pośród śniegów na szczytach. Później maszerował w chmurach, które, choć nie do końca materialne, utrzymywały jego ciężar, a potem, ściskając w dłoni świecę, znalazł się pod ziemią i płomyk zalśnił na powierzchni wilgotnych ścian jaskini. Wreszcie znów był w górach, a później na drodze wiodącej przez dziką puszczę. Kątem oka dostrzegł rydwan, ciągnięty przez dwa kozły którym powoziła kobieta w czerwonej sukni, przypominająca, z tego co dostrzegł, Boadiceę z obrazka w książce do historii. Kolejny krok zaniósł go na zieloną polanę. Tristran słyszał w pobliżu srebrzysty śmiech strumyka, szmer wody płynącej po kamieniach.
Postąpił kolejny krok, lecz nadal był na polanie. Wokół rosły wysokie paprocie, wiązy i mnóstwo naparstnic. Księżyc już zaszedł. Tristran uniósł świecę, szukając upadłej gwiazdy — może kamienia czy klejnotu. Niczego jednak nie dostrzegł.
Usłyszał coś jednak mimo szmeru strumienia. Gwałtowne przełykanie śliny, pociąganie nosem, dźwięk wydawany przez kogoś, kto usilnie stara się nie rozpłakać.
— Halo! — zawołał Tristran.
Głos ucichł, lecz Tristran był pewien, że dostrzega światło pod leszczyną, i ruszył ku niemu.
— Przepraszam — rzekł z nadzieją, że uspokoi tajemniczą osobę pod leszczyną. Modlił się, by nie był to znów mały ludek, który ukradł mu kapelusz. — Szukam gwiazdy.
W odpowiedzi, spod krzewu pofrunęła ku niemu bryła mokrej ziemi, trafiając go w policzek. Poczuł lekki ból. Grudki ziemi posypały mu się za kołnierz i pod ubranie.
— Nie zrobię ci krzywdy — powiedział głośno.
Tym razem, widząc nadlatującą grudę ziemi, odskoczył i pocisk trafił w pień wiązu za jego plecami. Ruszył naprzód.
— Idź sobie — usłyszał czyjś głos, zduszony i ochrypły, jakby jego właścicielka dopiero co przestała płakać. — Idź sobie i zostaw mnie samą.
Leżała w dziwnej pozie pod leszczyną i patrzyła na Tristrana z nieskrywaną wrogością. Uniosła groźnie kolejną bryłę ziemi, nie rzuciła nią jednak.
Oczy miała czerwone i zapuchnięte, włosy tak jasne, że niemal białe, a suknię z błękitnego jedwabiu, połyskującego w blasku świecy. Cała lśniła.
— Proszę, nie rzucaj już we mnie błotem — rzekł błagalnie Tristran. — Posłuchaj, nie chcę ci przeszkadzać.Tylko wiem, że gdzieś w pobliżu jest gwiazda, która spadła i muszę ją stąd zabrać, zanim zgaśnie świeczka.
— Złamałam nogę — oznajmiła młoda kobieta.
— Oczywiście bardzo mi przykro — rzekł Tristran. — Ale gwiazda…
— Złamałam nogę — powtórzyła ze smutkiem — kiedy spadłam. — To rzekłszy, cisnęła w niego kawałem ziemi. Gdy jej ręka poruszyła się, posypał się z niej lśniący pył.
Bryła błota uderzyła Tristrana prosto w pierś.
— Idź sobie — wyszlochała dziewczyna, ukrywając twarz w dłoniach. — Idź sobie i zostaw mnie!