— Och, istnieje wiele sposobów, na które mogłabym ci? skrzywdzić, Brudasko Sal, ale przypomnę ci jedynie, że ten, kto skosztował trawy otchłannej, przez następnych kilka godzin może mówić wyłącznie prawdę. I jeszcze jedno… — Gdy mówiła, w jej słowach migotała odległa błyskawica groźby. W lesie zapadła cisza, jakby każdy liść i każde drzewo słuchały uważnie tego, co miała do powiedzenia. — Oto, co rzeknę: Ukradłaś wiedzę, na którą nie zasłużyłaś. Nie skorzystasz z niej jednak, albowiem nie będziesz mogła dostrzec gwiazdy, wyczuć jej obecności, nie będziesz mogła jej dotknąć, skosztować znaleźć, zabić. Nawet gdyby ktoś inny wyciął jej serce i dał ci je, nie dostrzeżesz go i nie będziesz wiedziała, co miałaś w ręce — rzekła — To moje słowa. A mówię prawdę.
I wiedz jeszcze jedno. Przysięgłam na prawa Ligi, że cię nie skrzywdzę. Gdybym nie złożyła takiej przysięgi, zamieniłabym cię w karalucha i wyrwała wszystkie nogi, po czym zostawiła na żer ptakom, za to, że potraktowałaś mnie tak niegodnie.
Oczy madame Semele otwarły się szeroko. Przerażona spoglądała ponad płomieniami na nieznajomą.
— Kim ty jesteś? — szepnęła.
— Kiedy widziałaś mnie ostatnio — odparła kobieta w szkarłatnej sukni — władałam ze swymi siostrami Karnacją, nim pochłonęły ją fale.
— Ty??? Ależ ty nie żyjesz! Już od dawna.
— Nieraz już mówiono, że Lilim umarły, ale to zawsze były kłamstwa. Wiewiórka nie znalazła jeszcze żołędzi, z której wyrośnie dąb, z którego wyrzeźbią kołyskę dziecka, które zabije mnie, gdy dorośnie.
Kiedy mówiła, w płomieniach pojawiały się srebrzyste błyski.
— A zatem to rzeczywiście ty. I odzyskałaś młodość. — Madame Semele westchnęła. — A teraz ja także znów będę młoda.
Dama w szkarłatnej sukni wstała i rzuciła do ognia miskę ze swą porcją zająca.
— Nic z tego — rzekła. — Nie słyszałaś, co powiedziałam? Gdy tylko odejdę, zapomnisz, że kiedykolwiek mnie widziałaś. Zapomnisz o wszystkim, nawet o mej klątwie, choć jej świadomość będzie cię dręczyć i drażnić niczym swędzenie dawno amputowanej kończyny. Obyś w przyszłości traktowała gości z większą grzecznością i szacunkiem.
I wtedy drewniana miska zajęła się ogniem. Płomienie wystrzeliły w górę, opalając liście dębu nad ich głowami.
Madame Semele kijkiem wypchnęła poczerniałą z ognia i zgasiła ją w trawie.
— Co mnie opętało? Czemu wrzuciłam miskę do ogniska?! — wykrzyknęła. — I do tego jeszcze jeden z moich noży, zniszczony i spalony! Co mnie podkusiło?
Nikt nie odpowiedział. Z oddali dobiegał oddalający się. rytmiczny stukot, być może tętent racic. Madame Semele potrząsnęła głową, próbując oczyścić umysł z mgiełki snu.
— Starzeję się — powiedziała do wielobarwnego ptaka przycupniętego na żerdzi obok siedziska dla woźnicy; ptaka, który wszystko widział i niczego nie zapomniał. — O tak, starzeję się i nic nie da się na to poradzić.
Ptak niezgrabnie przestąpił z nogi na nogę.
Ruda wiewiórka po chwili wahania wbiegła w krąg światła. Podniosła żołądź, przytrzymała ją przez moment w swych przednich, przypominających ręce, łapkach, jakby odmawiała modlitwę, a potem odbiegła, by zakopać żołądź i zapomnieć o niej.
Czarci Prąd to mały port wzniesiony na granitowych skałach, miasto sklepikarzy, cieśli i żaglomistrzów oraz starych żeglarzy, którym brak palców i rąk i którzy otwierają własne tawerny bądź spędzają w nich całe dnie przy szklanicy grogu. Resztki włosów wciąż splatają w nasmołowane warkoczyki, choć ich brody już dawno zbielały. W Czarcim Prądzie nie ma ladacznic, a przynajmniej takich, które się za nie uważają, choć nigdy nie brakowało tu kobiet określających się, jeśli ktoś upiera się przy dokładnej odpowiedzi, jako intensywnie zamężne. Jednego męża mają na tym statku, który przybywa do brzegu co pół roku, drugiego na innym, zjawiającym się w porcie na miesiąc, co dziewięć miesięcy.
W sumie układ ten odpowiada większości ludzi, a jeśli nawet zdarzają się chwile zawodu, gdy jeden z mężczyzn wraca do swej żony i zastaje innego, cóż… wówczas wybucha bójka, a przegrany może zawsze pocieszyć się grogiem. Marynarze są w zasadzie zadowoleni, bo wiedzą, że dzięki temu mają przynajmniej jedną osobę, która zauważy, gdy nie wrócą z morza, i będzie opłakiwać ich stratę. Ich żony zaś zadowalają się świadomością, że mężowie także są wobec nich niewierni. Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
Do tego właśnie miasta przybył pewnej nocy pan Primus z Cytadeli Burz; od stóp do głów odziany w czerń, z brodą gęstą i dostojną niczym bocianie gniazdo na jednym z miejskich kominów. Przyjechał powozem ciągniętym przez cztery karę konie i wynajął pokój w „Marynarskiej Przystani” na ulicy Krzywej. W gospodzie uznano go za dziwaka o osobliwych wymaganiach, gdyż przywiózł ze sobą własny prowiant i napoje i przechowywał je cały czas w zamkniętej drewnianej skrzyni, którą otwierał jedynie po to, by wyjąć jabłko, kawałek sera czy kielich korzennego wina. Mieszkał w najwyższym pokoju „Marynarskiej Przystani”, wysokiego, smukłego budynku wzniesionego na skalnym wzniesieniu ułatwiającym przemyt.
Przekupił kilkunastu miejscowych uliczników, aby donieśli mu, gdy tylko dostrzegą kogokolwiek nowego w mieście, nieważne, czy przybędzie morzem, czy lądem. Mieli zwłaszcza wypatrywać bardzo wysokiego mężczyzny o ciemnych włosach, chudej wygłodniałej twarzy i czarnych oczach.
— Primus niewątpliwie nauczył się ostrożności — powiedział Secundus do swych czterech martwych braci.
— Wiesz co powiadają — odszepnął Kwintus cichym żałobnym tonem umarłych, który tego dnia przypomniał odgłos odległych fal, rozbijających się o skały. — Ten kogo zmęczy oglądanie się przez ramię w poszukiwaniu Septimusa, musi być także zmęczony życiem.
Każdego ranka Primus rozmawiał z kapitanami statków cumujących w Czarcim Prądzie. Chętnie stawiał grog, ale sam niczego nie jadł ani nie pił. Popołudniami oglądał statki w porcie.
Plotkarze z Czarciego Prądu (a tych tam nie brakuje) szybko odgadli, w czym rzecz: brodaty dżentelmen zamierzał popłynąć na wschód. Wkrótce po mieście rozeszła się kolejna wieść, że wybrał do tego statek „Serce Snu”, dowodzony przez kapitana Yanna, czarny okręt o szkarłatnoczerwonym pokładzie, cieszący się stosunkowo dobrą reputacją (co oznaczało, że co prawda jego załoga nie stroni od piractwa, ale czyni to daleko od domu) i że podniosą kotwicę, gdy tylko da im znak.
— Dobry panie — powiedział do Primusa jeden z uliczników. — W mieście zjawił się jakiś człowiek. Przybył lądem. Zamieszkał u pani Pettier. Jest wysoki i ponury jak kruk. Widziałem go we „Wzburzonym Oceanie”. Stawiał grog wszystkim. Twierdzi, że tęskni za morzem i szuka wolnej koi.
Primus poklepał chłopca po brudnej ręce i wręczył mu monetę. Następnie podjął swe przygotowania. Tego popołudnia ogłoszono, że za trzy dni „Serce Snu” opuści przystań.
W dzień przed odpłynięciem „Serca snu” widziano, jak Primus sprzedawał swój powóz i czwórkę koni właścicielowi stajni na ulicy Strażniczej. Potem skierował swe kroki ku przystani, rozrzucając po drodze małe monety wśród uliczników. Zamknął się w swej kabinie na pokładzie „Serca Snu”, rozkazując, by nikt mu nie przeszkadzał nieważne, jak dobry miałby powód, póki nie znajdą się co najmniej o tydzień drogi od portu. Tego wieczoru marynarza z załogi „Serca snu” spotkał nieszczęśliwy wypadek. Po pijanemu pośliznął się na mokrym bruku ulicy Dochodowej i złamał nogę. Na szczęście szybko znalazł się zastępca, w osobie żeglarza, z którym razem pili i który przekonał rannego, by zademonstrował mu na śliskich kamieniach wyjątkowo skomplikowany krok marynarskiego tańca. Marynarz ów, wysoki i ciemnowłosy, przypominający nieco kruka, jeszcze tej samej nocy podpisał swe papiery znakiem kółka i o świcie, gdy statek wypłynął z portu w porannej mgle, był już na pokładzie. „Serce snu” pożeglowało na wschód.