Выбрать главу

— Gdzie teraz mieszkasz? — spytał dżentelmen w cylindrze.

— Mam chatę na skraju ziemi ojca — wyjaśnił Dunstan. — Wcześniej należała do pastucha, póki nie umarł dwa lata temu, w dożynki. Wtedy rodzice podarowali ją mnie.

— Zabierz mnie tam — powiedział mężczyzna w cylindrze i Dunstanowi nie przyszło nawet na myśl, że mógłby odmówić.

Księżyc świecił jasnym blaskiem wysoko na niebie.Zeszli z wioski do lasu. Minęli farmę Thornów (po drodze dżentelmen w cylindrze przestraszył się krowy, która zasnęła na łące i prychnęła przez sen). W końcu dotarli do chaty Dunstana.

Składała się ona z jednego pomieszczenia z kominkiem. Nieznajomy skinął głową.

— Dunstanie Thornie, wynajmę ją od ciebie na następne trzy dni.

— Co za to dostanę?

— Złotego suwerena, srebrną sześciopensówkę, miedziaka i lśniący grosik — oznajmił mężczyzna.

Suweren za dwie noce był bardzo uczciwą zapłatą w czasach, gdy robotnik rolny w dobrym roku zarabiał piętnaście funtów. Mimo to jednak Dunstan się zawahał.

— Jeśli przybywa pan na jarmark — rzekł do mężczyzny — to pewnie handluje pan cudami i dziwami. Jego towarzysz przytaknął.

— A zatem pragniesz cudów i dziwów?

Ponownie rozejrzał się po jednopokojowej chacie Dunstana. W tym momencie zaczął padać deszcz. Krople zaszeleściły na strzesze.

— No dobrze — rzekł niecierpliwie wysoki przybysz. — Dostaniesz swój cud, swój dziw. Jutro spełnisz Pragnienie swego Serca. A oto twoje pieniądze.

Zręcznym gestem wyjął monety z ucha Dunstana. Dunstan przytknął je do żelaznego gwoździa tkwiącego w drzwiach, sprawdzając czy nie są ze złota wróżek. Potem skłonił się nisko i wyszedł na deszcz. Pieniądze ukrył w tobołku z chustki.

W coraz mocniejszym deszczu Dunstan dotarł do obory, wspiął się na stryszek na siano i wkrótce zasnął.

W nocy, pogrążony w półśnie, usłyszał gdzieś w pobliżu donośny grzmot, a potem wczesnym rankiem obudził się nagle, gdy ktoś niezdarnie nadepnął mu na nogę. 

— Przepraszam — usłyszał czyjś głos. — To znaczy, proszę mi wybaczyć.

— Kto to? Kto mówi? — spytał Dunstan.

— To tylko ja. Przybyłem na jarmark. Spałem w spróchniałym pniu, ale piorun go przewrócił. Roztrzaskał jak skorupkę jajka i złamał jak gałązkę. Deszcz zaczął padać j mi na głowę i zagroził moim bagażom, a są tam rzeczy, które muszą być suche jak pieprz. Toteż chroniłem je podczas podróży, nawet kiedy było mokro jak…

— Jak w wodzie?

— Właśnie — ciągnął ktoś w ciemności. — I zastanawiałem się — dodał — czy mógłbym może zostać tu, pod pańskim dachem. Nie jestem zbyt duży i nie będę panu przeszkadzał.

— Proszę tylko po mnie nie deptać — powiedział Dun-| stan, wzdychając.

W tym momencie błyskawica rozświetliła wnętrz obory. W jej blasku Dunstan ujrzał coś małego i włochatego w dużym, miękkim kapeluszu. Potem znów zapadła ciemność.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — znowu usłyszał głos. Jak się nad tym zastanowić, on także wydawał się dziwnie włochaty.

— Nie przeszkadzasz — odparł Dunstan, bardzo zmęczony.

— To dobrze — rzekł nieznajomy — bo nie chciałbym przeszkadzać.

— Proszę — rzucił błagalnie Dunstan — daj mi spać. Proszę.

Usłyszał jeszcze węszenie, które wkrótce ucichło, zastąpione pochrapywaniem.

Dunstan przekręcił się na drugi bok. Przybysz, kimkolwiek lub czymkolwiek był, pierdnął, podrapał się i znów zaczął chrapać. Dunstan słuchał kropel deszczu bębniących o dach obory i rozmyślał o Daisy Hempstock. Spacerowali razem, a sześć kroków za nimi maszerował wysoki mężczyzna w cylindrze i małe, włochate stworzenie, którego twarzy Dunstan nie dostrzegał. Wyruszyli, by poszukać Pragnienia Serca.

* * *

Obudziły go jasne promienia słońca. Obora była pusta. Umył twarz i poszedł do domu.

Tam włożył najlepszą kurtkę, najlepszą koszulę i odświętne spodnie. Nożem oskrobał buty z błota. Wszedł do kuchni, pocałował matkę w policzek i poczęstował się wiejskim chlebem hojnie posmarowanym świeżo ubitym masłem.

Potem zaś, z pieniędzmi ukrytymi w węzełku niedzielnej batystowej chustki, ruszył do wioski Mur i przywitał się ze strażnikami przy bramie.

Przez otwór w murze widział rozbijane barwne namioty, wznoszone stoiska, kolorowe flagi i ludzi krążących tam i z powrotem.

— Nie wpuszczamy nikogo aż do południa — oznajmił jeden z wartowników.

Dunstan wzruszył ramionami i poszedł do gospody, zastanawiając się, co kupi za swe oszczędności (błyszczącą półkoronówkę i szczęśliwą sześciopensówkę z wywierconą pośrodku dziurką, przez którą przewlókł rzemień) i dodatkowe pieniądze ukryte w chustce. Chwilowo zapomniał, że zeszłego wieczoru przyrzeczono mu coś jeszcze. Gdy wybiło południe, Dunstan ruszył w stronę muru, zdenerwowany, jakby zaraz miał złamać największe możliwe tabu. Nagle zorientował się, że maszeruje obok nieznajomego w czarnym jedwabnym cylindrze, który powitał go skinieniem głowy.

— Ach, mój gospodarz. Jak się dziś miewamy?

— Doskonale — odparł Dunstan.

— Proszę, chodź ze mną — rzekł wysoki mężczyzna. — Pójdźmy razem.

Ruszyli przez łąkę w stronę namiotów.

— Byłeś tu już wcześniej? — spytał wysoki przybysz.

— Tak, na ostatnim jarmarku dziesięć lat temu. Byłem jeszcze chłopcem — przyznał Dunstan.

— Cóż — odparł jego lokator. — Pamiętaj, by zachowywać się grzecznie i nie przyjmować żadnych podarków. Pamiętaj też, że jesteś tam gościem. A teraz dam ci ostatnią część mej zapłaty. Złożyłem bowiem przysięgę, a moje dary są bardzo długowieczne. Dostaniesz go ty, twój pierworodny, jego czy jej pierworodny… To dar, który nie zniknie, póki będę żył.

— A cóż to będzie, dobry panie?

— Pragnienie Serca. Nie pamiętasz? — odparł dżentelmen w cylindrze. — Pragnienie twego Serca.

Dunstan ukłonił się. Ramię w ramię maszerowali w stronę jarmarku.

— Oczy, oczy! Nowe oczy dla starców — wykrzykiwała drobna kobieta stojąca przed stołem pełnym butelek i słojów z oczami wszelkiej barwy i rodzaju.

— Instrumenty muzyczne z setek różnych krain!

— Blaszane gwizdki! Mosiężne pomruki! Złote chorały!

— Spróbuj swego szczęścia! Tylko u nas! Odpowiedz na zagadkę, a dostaniesz anemon!

— Wiecznotrwała lawenda! Tkanina o zapachu dzwonków!

— Butelkowane sny! Szylinga za butelkę.

— Płaszcze nocy! Płaszcze zmierzchu! Płaszcze zmroku.

— Miecze przeznaczenia! Różdżki czarów! Pierścienie wieczności! Karty łaski! Tylko u mnie! Tylko tutaj!

— Maści i krople! Mikstury i tynktury!

Dunstan przystanął przed kramem pełnym maleńkich kryształowych bibelotów. Zaczął uważnie oglądać miniaturowe zwierzęta, zastanawiając się, czy nie kupić jednego dla Daisy Hempstock. Podniósł kryształowego kota, nie większego niż jego kciuk. Niespodziewanie kot ugryzł go gniewnie i Dunstan wstrząśnięty upuścił zwierzątko, które jednak wyprostowało się w powietrzu i niczym prawdziwy kot wylądowało na czterech łapach. Następnie przeszło na róg kramu i zaczęło się myć. Dunstan odszedł w tłum.

Wokół roiło się od ludzi. Byli tam wszyscy cudzoziemcy, którzy w ciągu ostatnich tygodni przybyli do Muru, a także wielu mieszkańców wioski. Pan Bromios rozbił własny namiot. Sprzedawał w nim wino i ciastka miejscowym, którzy, choć często kusiły ich jadła i napoje oferowane przez lud zza Muru, pamiętali dobrze o przestrogach swych dziadków, którzy z kolei usłyszeli je od swoich dziadków, że absolutnie, pod żadnym pozorem nie należy jeść jedzenia wróżek ani owoców wróżek, ani pić wody i wina wróżek.