— Bardzo przepraszam — odparł Tristran. — Co teraz zrobimy? Dokąd właściwie idziemy?
— Idziemy „Pod Siódmą Srokę” — oznajmiła Louisa. — Sądziłam, że to oczywiste. Pan Bromios mówi, że możesz skorzystać z jego saloniku. Ktoś chce z tobą pomówić.
Umilkła i nie odezwała się więcej. Po chwili dotarli do gospody. Wewnątrz Tristran ujrzał kilka znajomych twarzy. Ludzie pozdrawiali go skinieniem głowy, uśmiechali się bądź nie, a on przeciskał się przez tłum ku wąskim schodom za barem. Louisa dreptała obok niego. Drewniane stopnie zaskrzypiały pod ich nogami.
Siostra spojrzała na niego gniewnie. Po chwili jednak jej usta zadrżały i, ku zdumieniu Tristrana, zarzuciła mu ramiona na szyję i objęła tak mocno, że ledwie mógł oddychać. Potem bez słowa uciekła na dół.
Zastukał do drzwi salonu i wszedł do środka. Wewnątrz dostrzegł sporo niezwykłych bibelotów: małych, starych figurynek i glinianych garnków. Na ścianie wisiał kij, opleciony liśćmi bluszczu, czy raczej kawałkami ciemnego metalu, misternie wykutymi tak, że przypominały bluszcz. Pomijając ozdoby, pomieszczenie to mogłoby być salonem typowego starego kawalera, nie mającego zbyt wiele czasu na zabawy salonowe. Stał w nim niewielki szezlong, niski stół, na którym spoczywał mocno zaczytany, oprawny w skórę egzemplarz „Kazań” Laurence'a Sterne'a, fortepian i kilka skórzanych foteli. W jednym z nich siedziała Victoria Forester.
Tristran podszedł do niej powoli, po czym ukląkł na jedno kolano, jak kiedyś na błotnistej, wiejskiej dróżce.
— Proszę, nie rób tego. — Victoria sprawiała wrażenie zakłopotanej. — Wstań, proszę. Może zechcesz usiąść \v tamtym fotelu? Tak, tak lepiej. — Promienie porannego słońca przeświecały przez koronkowe firanki i rozjaśniały kasztanowe włosy dziewczyny, sprawiając, że jej twarz wydawała się obramowana złotem. — Spójrz tylko na siebie — rzekła. — Stałeś się mężczyzną. A twoja ręka… co się z nią stało?
— Oparzyłem ją — odparł. — W ogniu.
Z początku nie odpowiedziała, jedynie patrzyła na niego bez słowa. Potem wyprostowała się w fotelu i spojrzała wprost przed siebie, może na kij na ścianie bądź jedną z dziwacznych, starych figurek pana Bromiosa.
— Mam ci do powiedzenia kilka rzeczy, Tristranie. Żadna z nich nie będzie łatwa. Byłabym zatem wdzięczna, gdybyś milczał, póki nie skończę. A zatem, po pierwsze i najważniejsze, muszę cię przeprosić. To mój niemądry kaprys, moja głupota sprawiły, że wysłałam cię w nieznane. Sądziłam, że żartujesz… nie, nie żartujesz; myślałam, że jesteś zbyt wielkim tchórzem, w zbyt wielkim stopniu chłopcem, by dotrzymać swej pięknej, nierozsądnej obietnicy. Dopiero gdy odszedłeś i gdy dni mijały, a ty nie wracałeś, zrozumiałam, że mówiłeś szczerze. Wtedy było już jednak za późno.
Każdego dnia musiałam żyć ze świadomością, że być może wysłałam cię na śmierć.
Mówiąc, cały czas patrzyła przed siebie, i Tristran podejrzewał — po chwili był już niemal pewien — że podczas jego nieobecności setki razy przeprowadzała w myślach tę samą rozmowę. Dlatego właśnie nie pozwoliła mu się odzywać. I tak było to dla niej dostatecznie trudne. Nie poradziłaby sobie, gdyby zmusił ją do odejścia od scenariusza.
— A ja nie grałam z tobą uczciwie, mój biedny subiekciku — ale nie jesteś już przecież subiektem, prawda? — bo uważałam, że twoja wyprawa jest pod każdym względem niemądrym wybrykiem. — Urwała. Jej dłonie zacisnęły się na drewnianych poręczach fotela, chwytając je tak mocno, że kostki najpierw poczerwieniały, a potem zbielały. — Spytaj mnie, dlaczego tamtego wieczoru nie chciałam cię pocałować, Tristranie Thornie.
— Miałaś do tego pełne prawo — odparł Tristran. — Nie przyszedłem tu, by cię zasmucać, Vicky. Nie po to znalazłem ci gwiazdę, byś była nieszczęśliwa.
Jej głowa przechyliła się na bok.
— Naprawdę znalazłeś gwiazdę, którą widzieliśmy tamtego wieczoru?
— O, tak — odparł Tristran. — Czeka w tej chwili na łące. Zrobiłem to, o co prosiłaś.
— Zatem zrób dla mnie coś jeszcze. Spytaj, dlaczego nie pocałowałam cię tamtego wieczoru. Ostatecznie kiedyś całowałam cię już wcześniej, gdy oboje byliśmy młodsi.
— Dobrze, Vicky. Czemu tamtego wieczoru nie chciałaś mnie pocałować?
— Bo — odparła, a w jej głosie zadźwięczała ulga, ogromna, wymykająca się spod kontroli, ulga — dzień przedtem, nim ujrzeliśmy spadającą gwiazdę, Robert poprosił mnie o rękę. Tego wieczoru, gdy się spotkaliśmy, poszłam do sklepu z nadzieją, że go tam zastanę i będę mogła z nim porozmawiać, powiedzieć, że się zgadzam i że powinien pomówić z mym ojcem.
— Robert? — powtórzył Tristran. Nagle zakręciło mu się w głowie.
— Robert Monday. Pracowałeś w jego sklepie.
— Pan Monday? — rzucił Tristran. — Ty i pan Monday?
— Właśnie. — Teraz patrzyła wprost na niego. — A ty musiałeś potraktować mnie poważnie i uciec z domu na poszukiwanie gwiazdy. Nie było dnia, bym nie czuła, że i zrobiłam coś złego i głupiego. Przyrzekłam, że kiedy wrócisz z gwiazdą, wyjdę za ciebie za mąż. Bywało, Tristranie, że sama nie wiedziałam, co byłoby gorsze: czy gdybyś zginął w krainach poza Murem z miłości do mnie, czy też, gdyby udało ci się to szaleństwo i gdybyś powrócił z gwiazdą, żądając mojej ręki. Oczywiście ludzie powtarzali mi, że nie powinnam się przejmować i że to było nieuniknione: i tak odszedłbyś do krainy poza Murem, taka już twoja natura. W końcu stamtąd pochodzisz. Jednak w głębi serca wiedziałam, że wszystko to moja wina i że pewnego dnia powrócisz do mnie.
— Czy ty kochasz pana Mondaya? — spytał Tristran, chwytając się rozpaczliwie jedynej rzeczy, którą choć trochę rozumiał.
Przytaknęła i uniosła głowę tak, że jej śliczny podbródek celował wprost w Tristrana.
— Ale dałam ci słowo, Tristranie, i dotrzymam go. To właśnie powiedziałam Robertowi. Jestem odpowiedzialna za wszystko, przez co przeszedłeś, nawet za twą biedną, poparzoną rękę. Jeśli wciąż mnie chcesz, jestem twoja.
— Szczerze mówiąc — powiedział — uważam, że nie ty jesteś odpowiedzialna za to, co zrobiłem, lecz ja sam. Trudno mi też czegokolwiek żałować. Od czasu do czasu tęskniłem za miękkim łóżkiem i nigdy już nie będę mógł spojrzeć obojętnie na susła. Ale ty wcale nie obiecałaś mi swojej ręki, jeśli wrócę do ciebie z gwiazdą, Vicky.
— Nie?
— Nie. Przyrzekłaś dać mi wszystko, czegokolwiek zapragnę.
Victoria Forester wyprostowała się gwałtownie i wbiła wzrok w ziemię. Na jej policzki wystąpiły czerwone plamy, jakby ktoś uderzył ją w twarz.
— Czy dobrze rozumiem, że… — zaczęła, lecz Tristran jej przerwał.
— Nie, nie sądzę, żebyś rozumiała. Powiedziałaś, że dasz mi, czegokolwiek zapragnę.
— Tak.
— Zatem… — Urwał. — Pragnę, abyś poślubiła pana Mondaya. Pragnę, abyście pobrali się jak najszybciej. Jeśli da się to załatwić, to jeszcze w tym tygodniu. I pragnę, żebyście byli ze sobą tak szczęśliwi, jak to tylko możliwe.