Był bardzo nieśmiały, co, jak to często bywa u bardzo nieśmiałych ludzi, nadrabiał zbyt głośnym zachowaniem w najgorszych momentach. Zwykle Tristran był zadowolony ze swego życia — przynajmniej tak zadowolony, jak to możliwe w przypadku siedemnastolatka, który dopiero zaczynał żyć — a kiedy marzył w polu bądź za ladą w wiejskim sklepie Mondaya i Browna, wyobrażał sobie, że wsiada do pociągu i jedzie do Londynu albo Liverpoolu, a stamtąd parowcem pokonuje szary Atlantyk i ląduje w Ameryce, gdzie zbija majątek pośród dzikusów.
Czasami jednak wiatr zmieniał kierunek i wiał zza muru, niosąc zapach mięty, tymianku i czerwonych porzeczek. Wówczas w płomieniach palenisk całej wioski pojawiały się dziwne kolory. Gdy wiał taki wiatr, nawet najprostsze rzeczy — od zapałek po przeźrocza — przestawały działać.
I w owych chwilach marzenia Tristrana Thorna wypełniały niezwykłe, przesycone poczuciem winy fantazje, dziwaczne i mgliste sny o wędrówkach przez lasy i ratowaniu zamkniętych w pałacach księżniczek, o rycerzach, trollach i syrenach. Kiedy ogarniał go podobny nastrój, chłopak wymykał się z domu, kładł na trawie i patrzył w gwiazdy.
Niewielu z nas miało szczęście oglądać gwiazdy tak jak w tamtych czasach — nasze miasta zbyt mocno świeca w ciemnościach — lecz widziane z wioski Mur gwiazdy lśniły na niebie niczym odrębne światy bądź idee, niezliczone jak drzewa w lesie i liście na drzewie. Tristran wpatrywał się w ciemne niebo, póki jego głowy nie opuściły wszystkie myśli. Wówczas wracał do łóżka i spał jak zabity.
Był niezgrabnym nastolatkiem o wielkim ukrytym potencjale, baryłka prochu, czekającą aż ktoś lub coś podpali lont. Ponieważ jednak nikt tego nie uczynił, w wolne dni i wieczorami pomagał ojcu na farmie, a w dzień pracował dla pana Browna jako sprzedawca w sklepie.
Sklep Mondaya i Browna był jedyną taką placówką we wsi. Choć część towarów mieli u siebie w magazynach, większość interesów prowadzili za pomocą list: mieszkańcy wręczali panu Brownowi listy tego, co potrzebują, od wekowanych mięs po lekarstwa dla owiec, od noży do ryb po dachówki. Sprzedawca u Mondaya i Browna zbierał zamówienia, sporządzając jedną długą listę, a potem pan Monday brał ją, wsiadał na platformę zaprzężoną w dwa wielkie pociągowe konie i wyruszał do najbliższego miasta. Po kilku dniach wracał z platformą wyładowaną najróżniejszymi towarami.
Pewnego zimnego, wietrznego październikowego dnia, takiego kiedy wydaje się, że lada moment lunie deszcz, późnym popołudniem do Mondaya i Browna wmaszerowała Victoria Forester, niosąc listę skreśloną wyraźnym pismem matki. Nacisnęła dzwonek na ladzie, wzywając sprzedawcę.
Z lekkim zawodem spojrzała na Tristrana Thoma, który wynurzył się z pomieszczenia na zapleczu.
— Dzień dobry, panno Forester.
Uśmiechnęła się i wręczyła Tristranowi listę. Oto jak wyglądała:
1/2 funta sago 10 puszek sardynek l butelka sosu grzybowego 5 funtów ryżu
1 puszka złotego syropu
2 funty porzeczek
Butelka koszenili
l funt brązowego cukru
l pudełko najlepszego kakao Rowntrees za szylinga
Puszka pasty do polerowania Oakey za trzy pensy
Brunszwicka czerń za sześć pensów
Paczka żelatyny Swinbourne'a
Butelka pasty do mebli
l trzepaczka
Sitko za dziewięć pensów Tristran przeczytał to wszystko, szukając czegoś, co pozwoliłoby zagaić rozmowę. Nagle usłyszał własny głos:
— Wygląda na to, panno Forester, że wszyscy lubicie pudding ryżowy. Gdy tylko to powiedział, zrozumiał, że nie dokonał właściwego wyboru. Victoria ściągnęła swe idealne wargi i zamrugała szarymi oczami.
— Owszem, Tristranie, lubimy pudding ryżowy, — uśmiechnęła się do niego. — Matka twierdzi, że odpowiednia ilość puddingu ryżowego uodparnia człowieka na chłody, przeziębienia i inne jesienne choroby.
— Moja matka — wyznał Tristran — zawsze wolała pudding z tapioki. Większość towarów możemy dostarczyć jutro rano, resztę po powrocie pana Mondaya, na początku przyszłego tygodnia.
Nagły powiew wiatru potrząsnął okiennicami w wiosce i zakręcił kurkami na dachach tak mocno, że nie umiały już odróżnić północy od zachodu i południa od wschodu.
Ogień na palenisku u Mondaya i Browna zasyczał i rozbłysnął zielenią i szkarłatem, rozsiewając wokół srebrzyste iskry podobne do tych, które można uzyskać, wrzucając do kominka garść opiłków żelaza.
Wiatr wiał ze Wschodu, z Krainy Czarów i Tristran Thorn odnalazł nagle w sobie odwagę, o którą wcześniej się nie podejrzewał.
— Za kilka minut kończę pracę, panno Forester. Może mógłbym odprowadzić panią do domu? To dla mnie prawie po drodze.
Czekał ze ściśniętym sercem, podczas gdy szare oczy Victorii Forester spoglądały na niego z rozbawieniem. Miał wrażenie, że upłynęło co najmniej sto lat, nim w końcu odparła:
— Oczywiście.
Tristran pobiegł do salonu i poinformował pana Browna, że idzie do domu, a pan Brown odchrząknął z udaną irytacją, mówiąc, że kiedy on był młody, nie tylko musiał zostawać co dzień w sklepie do późnego wieczora i zamykać, ale także sypiał na podłodze za ladą, przykryty jedynie płaszczem. Tristran zgodził się, że jest prawdziwym szczęściarzem, życzył panu Brownowi dobrej nocy, zdjął z wieszaka płaszcz i nowy melonik, po czym wyszedł na brukowaną ulicę, gdzie czekała na niego Victoria Forester.
Wokół nich wczesny jesienny zmrok ustąpił miejsca ciemnemu wieczorowi. Tristran czuł w powietrzu odległą woń zimy, połączenie nocnych mgieł, mroźnej ciemności i ostrego zapachu gnijących liści. Wędrowali krętą dróżką, wiodącą na farmę Foresterów. Na niebie wisiał biały półksiężyc. Nad nimi w ciemności płonęły gwiazdy.
— Victorio — powiedział po dłuższej chwili Tristran.
— Tak, Tristranie? — spytała Victoria, wyraźnie zaprzątnięta własnymi myślami.
— Gdybym cię teraz pocałował, czy uznałabyś to za i pertynencję?
— Tak — odparła bez ogródek zimnym tonem. — Wielka impertynencję.
— Aha — rzekł Tristran.
W milczeniu wspięli się na pagórek Dyties. Gdy dotarli na szczyt, odwrócili się i ujrzeli pod sobą wioskę Mur, rozświetloną blaskiem ustawionych w oknach świec i la Żółte, ciepłe płomyki mrugały zapraszająco. W górze lśniły tysiące gwiazd, migoczących i połyskujących na ciemnym niebie, lodowatych, odległych i liczniejszych, niż zdołałby ogarnąć umysł.
Tristran wyciągnął rękę i ujął drobną dłoń Victorii. ] wyrwała mu jej.
— Widziałeś? — spytała Victoria, patrząc w dal.
— Niczego nie widziałem — rzekł. — Patrzyłem na ciebie Victoria uśmiechnęła się w blasku księżyca.
— Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie — wyrzucił z siebie nagle Tristran.
— Daj spokój — prychnęła Victoria, jej głos jednak zabrzmiał ciepło.
— Co widziałaś?
— Spadającą gwiazdę. To dość częste o tej porze rok.
— Vicki — rzekł Tristran — pocałujesz mnie?
— Nie — odparła.
— Kiedy byliśmy młodzi, pocałowałaś mnie pod dębęm w twoje piętnaste urodziny i za oborą twojego ojca w ostatnie Święto Majowe.
— Byłam wtedy kim innym — powiedziała. — Dziś nie pocałuję, Tristranie Thomie.
— Nie chcesz mnie pocałować — rzekł Tristran — może zgodzisz się zostać moją żoną?
Na wzgórzu zapanowała cisza, zakłócana tylko szmerem październikowego wiatru, a potem zakłóciło ją coś jeszcze. To najpiękniejsza dziewczyna na Wyspach Brytyjskich wybuchnęła, rozbawiona, uroczym śmiechem.