— Czy wyjdę za ciebie? — powtórzyła z niedowierzałem. — Czemu miałabym ciebie poślubić, Tristranie Thomie? Co mógłbyś mi dać?
— Dać? Dla ciebie wyruszyłbym do Indii i przywiózł ci kły słonia, perły wielkie jak twój kciuk i rubiny wielkości jajek strzyżyka. Pojadę do Afryki i przywiozę ci diamenty wielkości kul do krykieta. Odnajdę źródła Nilu i nazwę je twoim imieniem. Wyruszę do Ameryki, do San Francisco, na złotonośne pola, i nie wrócę, póki nie zdobędę tyle złota, ile ważysz. Wówczas przywiozę je tutaj i złożę u twoich stóp. Jeśli powiesz choć słowo, pojadę na najdalszą północ. Zabiję potężne polarne niedźwiedzie i podaruję ci ich skóry.
— Szło ci całkiem nieźle, póki nie zacząłeś mówić o zabijaniu niedźwiedzi polarnych. Ale tak czy inaczej, mały subiekcie i parobku, nie pocałuję cię ani za ciebie nie wyjdę.
Oczy Tristrana zabłysły w płomieniach księżyca.
— Dla ciebie wyruszę do Chin i przywiozę ci wielką dżonkę zdobytą od króla piratów, wyładowaną nefrytem, jedwabiem i opium.
— Popłynę do Australii na drugi koniec świata — kontynuował Tristran — i przywiozę ci… mmm… — Gorączkowo przetrząsał w pamięci fragmenty przygodowych powieści, próbując przypomnieć sobie, czy którykolwiek z ich bohaterów odwiedził kiedyś Australię. — Kangura — rzekł w końcu. — I opale — dodał. Co do opali był prawie pewien.
Victoria Forester uścisnęła mu dłonie.
— Co bym zrobiła z kangurem? — spytała. — Powinniśmy już ruszać. W przeciwnym razie moi rodzice zaczną się zastanawiać, co mnie zatrzymało, i dojdą do całkowicie nieuprawnionych wniosków, albowiem nie pocałowałam cię, Tristranie Thornie.
— Pocałuj mnie! — błagał. — Za twój pocałunek zrobiłbym wszystko. Wspiąłbym się na każdą górę, pokona każdą rzekę, przebył każdą pustynię.
Machnął ręką, wskazując leżącą w dole wioskę Mur a potem nocne niebo nad ich głowami. Na wschodzie, nisko nad horyzontem, jedna z gwiazd z konstelacji Oriona rozbłysła, zamigotała i spadła.
— Za pocałunek i obietnicę twej ręki — oznajmił śmiertelną powagą Tristran — przyniosę ci gwiazdę, która właśnie spadła.
Zaczynał marznąć. Stopniowo pojmował, że nie dostanie pocałunku. To odkrycie go zdumiało. Mężni bohaterowie powieści przygodowych i horrorów za grosik nigdy nie mieli problemów ze zdobywaniem pocałunków.
— Ruszaj zatem. Jeśli ci się uda. zrobię to — odparła Victoria. — Jeśli przyniesiesz mi tę gwiazdę, tę która spadła przed chwilą, nie żadną inną, wówczas cię pocałuję i kto wie, co jeszcze zrobię. Proszę. Teraz nie musisz już wyruszać do Australii, do Afryki ani do odległych Chin.
— Co takiego? — rzekł Tristran. A Victoria wybuchnęła śmiechem, cofnęła rękę i szyła wzdłuż zbocza w stronę farmy ojca. Tristran podbiegł do niej.
— Mówiłaś poważnie? — spytał.
— Tak samo poważnie, jak ty, kiedy opowiadałeś bajki o rubinach, złocie i opium — odparła. — Co to w ogóle jest opium?
— Coś w miksturze na kaszel — wyjaśnił Tristran.
— Nie brzmi szczególnie romantycznie — zauważył dziewczyna. — A zresztą, czy nie powinieneś już rusza w drogę, by odnaleźć moją gwiazdę? Spadła na Wschodzie, o tam — znów się zaśmiała. — Niemądry chłopak. Potrafisz tylko dopilnować, abyśmy dostali wszystkie składniki ryżowego puddingu.
— A jeśli przyniosę ci gwiazdę? — spytał Tristran. — To co mi dasz? Pocałunek? Swoją rękę?
— Wszystko, czego zapragniesz — odparła rozbawiona Victoria.
— Przyrzekasz? — spytał Tristran.
Pokonywali już ostatnią ścieżkę biegnącą na farmę Foresterów. W oknach płonęły lampy, żółte i pomarańczowe.
— Oczywiście — rzekła z uśmiechem.
Ścieżka wiodąca do domu Foresterów nie była brukowana. Kopyta koni, krów i owiec; nogi psów i ludzi udeptały ją w lepkie błoto. Tristran Thorn padł w nie na kolana, nie zważając na stan swego płaszcza i wełnianych spodni.
— Doskonale — powiedział.
W tym momencie wiatr znowu powiał ze wschodu.
— Pożegnam cię tu, moja pani — oznajmił Tristran Thorn — bo mam do załatwienia ważną sprawę na Wschodzie.
Wstał, nie myśląc o zabłoconych nogawkach i płaszczu, i ukłonił się, zdejmując melonik.
Victoria Forester wybuchnęła śmiechem, patrząc na chudego subiekta. I śmiała się głośno, długo i uroczo, a jej śmiech odprowadzał go, gdy zbiegał w dół zbocza.
Resztę drogi do domu Tristran Thorn pokonał biegiem. Kolczaste łodygi wczepiały mu się w ubranie, gałąź strąciła z głowy melonik.
Wreszcie, zdyszany i obdarty, wpadł do kuchni domu na zachodnich łąkach.
— Spójrz tylko na siebie! — wykrzyknęła jego matka. — Na mą duszę. Coś podobnego!
Tristran jedynie uśmiechnął się do niej.
— Tristranie? — zagadnął ojciec, który w wieku trzydziestu pięciu lat wciąż był średniego wzrostu i wciąż miał piegi, choć w jego orzechowych kędziorach pojawi-ło się sporo srebrzystych nitek. — Matka powiedziała coś do ciebie. Nie słyszałeś?
— Bardzo przepraszam, ojcze, matko — powiedział Tristran — ale dziś wieczór opuszczę wioskę. Jakiś czas mnie nie będzie.
— Co za głupoty! — prychnęła Daisy Thorn. — Nigdy nie słyszałam podobnych bzdur.
Dunstan jednak dostrzegł w oczach syna dziwny wy:
— Ja z nim porozmawiam — rzekł do żony. Spojrzała niego ostro, po czym skinęła głową.
— Dobrze, ale kto pozszywa płaszcz chłopaka? Tyłki to chciałabym wiedzieć. Uniosła głowę i wymaszerowała z kuchni.
Ogień w piecu syczał, rozbłyskując srebrem, zieleni i fioletem.
— Dokąd się wybierasz? — spytał Dunstan.
— Na Wschód — odparł Tristran.
— Wschód. — Ojciec skinął głową. Istniały dwa różne wschody — można było jechać na wschód do następnego hrabstwa przez las, i na Wschód, na drugą stronę muru. Dunstan bez pytania wiedział, który z nich ma na myśli syn.
— A wrócisz? — spytał.
Tristran uśmiechnął się szeroko.
— Oczywiście.
— No cóż — rzekł ojciec — zatem wszystko w porządku — Podrapał się po nosie. — Czy myślałeś o tym, jak się stać na drugą stronę?
Tristran pokręcił głową.
— Na pewno znajdę jakiś sposób — rzekł. — Jeśli trzeba pobiję wartowników.
Ojciec pociągnął nosem.
— Nie zrobisz niczego takiego. Jak by ci się podobało, bym to ja pełnił straż? Albo ty? Nie chcę, by komukolwiek coś się stało. — Ponownie podrapał się po nosie. — Idź, spakuj manatki i pocałuj matkę na pożegnanie. Odprowadzę cię do wioski.
Tristran spakował potrzebne rzeczy. Matka przyniosła mu sześć czerwonych, dojrzałych jabłek, bochenek chleba i gomółkę sera, które włożył do torby. Pani Thorn nie patrzyła na Tristrana. Pocałował ją w policzek i pożegnał. Potem razem z ojcem ruszył do wioski.
Kiedy Tristran skończył szesnaście lat, po raz pierwszy stanął na straży przy murze. Udzielono mu tylko jednej instrukcji: obowiązkiem wartowników jest nie wypuścić nikogo na drugą stronę muru. Mogą do tego użyć wszelkich możliwych środków. Jeśli nie uda się temu zapobiec, strażnicy muszą zaalarmować mieszkańców wioski.
Idąc, zastanawiał się, co planuje ojciec. Może we dwóch uda im się pokonać strażników? Może ojciec odwróci ich uwagę, pozwalając, by Tristran przemknął się przez otwór… może…?
Nirn przeszli przez wioskę i dotarli do otworu w murze, Tristran wyobraził sobie wszelkie możliwe ewentualności, poza tą, która zaszła naprawdę.