Выбрать главу

Tego wieczoru straż przy murze pełnili: Harold Crutchbeck i pan Bromios. Harold Crutchbeck był synem młynarza, rosłym, młodym mężczyzną, kilka lat starszym od Tristrana. Włosy pana Bromiosa były czarne i kręcone, oczy zielone, zęby białe; otaczała go woń winogron i gronowego soku, słodu i chmielu.

Dunstan Thorn podszedł do pana Bromiosa i zatrzymał się przed nim. Kilka razy tupnął nogą na rozgrzewkę.

— Dobry wieczór, panie Bromios. Dobry wieczór, Haroldzie — rzekł Dunstan.

— Dobry wieczór, panie Thorn — odparł Crutchbeck.

— Dobry wieczór, Dunstanie — dodał pan Bromios. — Nadzieję, że dobrze się miewasz.

Dunstan przyznał, że owszem. Chwilę rozmawiali o pogodzie i zgodzili się, że nie wróży nic dobrego farmerom i, sądząc po ilości jagód cisu i ostrokrzewu, czeka ich długa, ciężka zima.

Słuchając ich rozmowy, Tristran aż kipiał z frustracji i zdenerwowania. Gryzł się jednak w język i milczał.

Wreszcie jego ojciec rzekł:

— Panie Broniłoś, Haroldzie. Obaj chyba znacie mojego syna, Tristrana.

Tristran nerwowo ukłonił się, uchylając melonika.

A potem ojciec powiedział coś, czego chłopak nie zrozumiał.

— Przypuszczam, że wiecie, skąd się wziął? Pan Bromios bez słowa kiwnął głową. Harold Crutchbeck odparł, że słyszał pogłoski, chodź nigdy nie wierzył w połowę tego, co usłyszał.

— To prawda — oznajmił Dunstan. — I nadszedł czas, aby tam wrócił.

— Spadła gwiazda… — zaczął wyjaśniać Tristran, ojciec uciszył go jednym gestem.

Pan Bromios potarł podbródek i przeczesał dłonią gęste, czarne loki.

— Doskonale — rzekł. Odwrócił się i powiedział coś cicho do Harolda. Tristran nie usłyszał ani słowa. Ojciec wcisnął mu do ręki coś zimnego.

— Ruszaj w drogę, chłopcze. Idź i przynieś swą gwiazdę. Niech Bóg i wszyscy jego aniołowie towarzyszą ci w drodze.A pan Bromios i Harold Crutchbeck — strażnicy u wrót; — odsunęli się, aby go przepuścić.

Tristran przeszedł przez otwór w kamiennym mur i znalazł się na łące po drugiej stronie.

Odwróciwszy głowę, ujrzał trzech stojących w otwo-rze mężczyzn, zastanawiając się, czemu pozwolili mu przejść.

A potem, wymachując trzymaną w jednym ręku torbą i ściskając w drugiej dłoni przedmiot, który dał mu ojciec, Tristran Thorn ruszył pod górę łagodnym zboczem w stronę lasu.

* * *

Gdy tak szedł, chłód nocy wydał się Tristranowi nagle lżejszy, a kiedy znalazł się wśród drzew na szczycie wzgórza, ze zdumieniem uświadomił sobie, że pomiędzy wierzchołkami widzi świecący jasno księżyc. Zdumiało oo to, bo księżyc zaszedł godzinę wcześniej, a poza tym zamiast widzianego już tego wieczoru, wąskiego, srebrne-ao półksiężyca ujrzał nad sobą złocistą tarczę w pełni, żółtą i ogromną.

Zimny przedmiot w jego dłoni zabrzęczał lekko, wydając krystaliczny dźwięk, niczym dzwon maleńkiej szklanej katedry. Tristran otworzył dłoń i uniósł ją do światła.

Ujrzał zrobiony ze szkła przebiśnieg.

Ciepły wiatr musnął mu twarz. Niósł ze sobą woń mięty, liści, porzeczek i czerwonych dojrzałych śliwek, i w tym momencie Tristran Thorn pojął ogromną wagę swej niedawnej decyzji. Wybierał się w głąb Krainy Czarów, w poszukiwaniu gwiazdy, która spadła, nie mając pojęcia, jak ją znaleźć i jak zachować przy tym zdrowie i życie. Obejrzał się za siebie i wydawało mu się, że wciąż dostrzega światła wioski Mur, migoczące i mrugające niczym obraz w rozedrganym od gorąca powietrzu, nadal ciepłe i zachęcające.

Wiedział, że jeśli zawróci, nikt nie będzie miał mu tego za złe — ani ojciec, ani matka, ani nawet Victoria Forc-ster, która zapewne jedynie uśmiechnie się następnym razem, gdy go ujrzy. Znów nazwie go subiekcikiem i doda,że gwiazdy, kiedy już spadną, zwykle okazują się trudne do znalezienia.

Zawahał się. Pomyślał o ustach Victorii, jej szarych oczach, jej śmiechu. Wyprostował plecy, wsunął szklany przebiśnieg w najwyższą dziurkę rozpiętego płaszcza wiedząc zbyt mało, by się bać, będąc zbyt młodym, by czuć podziw, Tristran Thorn przeszedł za pola, które znamy…

…do Krainy Czarów.

ROZDZIAŁ TRZECI

W którym poznajemy kilka innych osób, część z nich żywych, głęboko zainteresowanych losem spadającej gwiazdy

Cytadela Burz została wykuta w skałach tworzących szczyt góry Huon przez Pierwszego Władcę Cytadeli Burz, który żył na przełomie Pierwszej i Drugiej Ery. Kolejni władcy Cytadeli Burz rozbudowywali i ulepszali twierdzę, ryjąc nowe tunele, i obecnie pierwotny wierzchołek góry wbijał się w niebo niczym misternie rzeźbiony kieł potężnej, szarej, granitowej bestii. Sama cytadela tkwiła wysoko na niebie, w miejscu gdzie gromadzą się burzowe chmury, nim opadną w dół, zsyłając na ziemię deszcz, pioruny i zniszczenie.

Osiemdziesiąty Pierwszy Władca Cytadeli Burz umierał. Leżał w swej komnacie, wykutej w najwyższym wierzchołku niczym dziura w zepsutym zębie. W krainach poza polami, które znamy, wciąż jeszcze istnieje śmierć.

Wezwał do swego łoża śmierci dzieci i te przybyły, żywe i umarłe, drżące z zimna w lodowatych granitowych salach. Wszyscy zebrali się wokół jego łóżka, czekając z szacunkiem — żywi po prawej stronie, martwi po lewej.

Czterech jego synów nie żyło — Secundus, Kwintus, Kwartus i Sekstus. Stali teraz bez ruchu — szare postaci, milczące i niematerialne. Trzej pozostali wciąż żyli — Pri-mus, Tertius i Septimus. Czekali zakłopotani po prawej stronie komnaty, przestępując z nogi na nogę, drapiąc się po nosach i policzkach, jakby zawstydzeni milczeniem i opanowaniem swych martwych braci. W ogóle nie patrzyli w ich stronę, udając, jak najlepiej umieli, że w lodowatej sypialni oprócz nich i ojca nie ma nikogo innego. Przez wielkie dziury okien w granitowej ścianie wpadały do środka powiewy zimnego wiatru. Może rzeczywiście nie widzieli swych martwych braci, a może starali się ignorować ich obecność, bo sami ich zabili (każdy po jednym, oprócz Septimusa, który zamordował zarówno Kwintusa, jak i Sekstusa: pierwszego otruł, dosypując trucizny do pikantnej potrawy z węgorzy, przy drugim postawił na szlachetną prostotę i po prostu zepchnął go z urwiska, gdy pewnej nocy podziwiali szalejącą w dole burzę). Być może lękali się swego poczucia winy, samych duchów bądź kary — ich ojciec tego nie wiedział.

W głębi ducha Osiemdziesiąty Pierwszy Władca liczył na to, że do czasu, gdy nadejdzie koniec, sześciu z siedmiu młodych paniczów zginie, pozostawiając tylko jednego żywego, i on właśnie zostanie Osiemdziesiątym Drugim Władcą Cytadeli Burz i Panem Najwyższych Turni. Ostatecznie kilkaset lat wcześniej on także w ten właśnie sposób zdobył swój tytuł.

Lecz dzisiejsza młodzież była słaba i wydelikacona. Brakło jej energii, wigoru i zapału, który pamiętał z czasów, gdy sam był młody…

Ktoś coś mówił. Władca z trudem skupił na nim uwagę.

— Ojcze — powtórzył Primus głębokim, donośnym głosem. — Jesteśmy tu wszyscy. Jakie są twoje życzenia ?

Starzec spojrzał na niego. Z upiornym świstem zaczerpnął haust rozrzedzonego, mroźnego powietrza, a potem odparł wyniosłym tonem, twardym jak sam granit:

— Umieram. Wkrótce nadejdzie mój kres, a wtedy zaniesiecie moje szczątki w głąb góry do Sali Przodków i umieścicie je — mnie — w osiemdziesiątej pierwszej niszy, czyli pierwszej wolnej. Tam mnie zostawicie. Jeśli nie zrobicie, spadnie na was klątwa i wieża Cytadeli runie.