Brevis schrupał rzodkiewkę, smakującą jak pikantne drewno, i przez resztę ranka ganiał w zagrodzie kozła, zarabiając przy okazji potężnego kuksańca w żebra i ugryzienie w udo. W końcu z pomocą wędrownego druciarza zdołał pokonać zwierzę i je uwiązać. Pozostawiając matce opatrzenie ran druciarza, pociągnął capa w stronę targu.
Chwilami kozioł zaczynał się szarpać i rwać przed siebie, wlokąc za sobą Brevisa, któremu pozostawało tylko wbić obcasy w zaschnięte błoto. A potem — zwykle nagle, bez ostrzeżenia i, przynajmniej według Brevisa, bez najmniejszego powodu — zwierzak zmieniał zdanie i się zatrzymywał. Wówczas Brevis podnosił się z ziemi i znów zaczynał wlec za sobą capa. W końcu dotarł do rozstajów na skraju lasu — spocony, wygłodniały i posiniaczony, ciągnąc odmawiającego współpracy kozła. Na środku rozstajów stała wysoka kobieta. W jej ciemnych włosach na szkarłatnej opasce spoczywała srebrna obręcz. Suknię miała szkarłatną, podobnie jak usta.
— Jak cię zwą, chłopcze? — spytała głosem głębokim i słodkim niczym brązowy miód.
— Zwą mnie Brevis, proszę pani.
Brevis dostrzegł, że za kobietą stoi coś dziwnego. Był to mały powóz, ale między dyszlami nie dostrzegł żadnego zwierzęcia. Zastanawiał się, skąd się tu wziął.
— Brevis — mruknęła. — Cóż za śliczne imię. Czy zechcesz sprzedać mi swojego kozła, mój chłopcze Brevisie? Chłopak zawahał się.
— Matka kazała mi zabrać kozła na targ — oznajmił — i sprzedać go za kurę, kukurydzę i rzepę, a potem przynieść do domu resztę.
— Ile miałeś wziąć za tego kozła? — spytała kobieta w szkarłatnej spódnicy.
— Nie mniej niż florena — odparł. Uśmiechnęła się i uniosła dłoń. Coś rozbłysło na niej złociście.
— Ja dam ci złotą gwineę — oznajmiła. — Dość, by kupić kojec kur i sto korców rzepy. Chłopcu opadła szczęka.
— Umowa stoi?
Brevis przytaknął i wyciągnął rękę, w której trzymał sznurek z uwiązanym na końcu capem.
— Proszę. — To wszystko, co zdołał wykrztusić. W jego głowie wirowały wizje nieskończonego bogactwa i niezliczonych stosów rzepy.
Dama ujęła sznurek. Potem dotknęła palcem głowy capa pomiędzy jego żółtymi oczami i wypuściła zaimprowizowaną smycz.
Brevis spodziewał się, że kozioł natychmiast czmychnie w las albo odbiegnie jedną z dróg. Zwierzę jednak pozostało na miejscu, jak wmurowane.
Chłopak wyciągnął rękę po złotą gwineę.
I wtedy kobieta spojrzała na niego, przyglądając mu się uważnie, od zabłoconych stóp po mokre od potu krótko ostrzyżone włosy na czubku głowy, i ponownie się uśmiechnęła.
— Wiesz — rzekła — myślę, że parka będzie wyglądała lepiej niż jeden. Co ty na to?
Brevis nie miał pojęcia, o czym mówiła kobieta, i otworzył usta, by jej to powiedzieć. W tym momencie jednak wyciągnęła palec, dotknęła grzbietu jego nosa pomiędzy oczami i odkrył, że nie może już mówić.
Pstryknęła palcami. Brevis i cap posłusznie stanęli pomiędzy dyszlami wózka. Brevisa zdumiało odkrycie, że chodzi teraz na czworakach i jest nie wyższy niż stojące obok zwierzę.
Czarownica strzeliła z bata i powozik potoczył się błotnistą drogą, ciągnięty przez parę identycznych rogatych białych capów.
Włochaty człowieczek zabrał podarte spodnie, płaszcz i kamizelkę Tristrana i, pozostawiając go owiniętego w koc, pomaszerował do wioski, przycupniętej w dolince pomiędzy trzema porośniętymi wrzosem wzgórzami.
Tristran siedział posłusznie pod kocem w miłym wieczornym cieple.
W krzaku głogu za jego plecami rozbłysły światełka. Z początku wydało mu się, że widzi świetliki albo robaczki świętojańskie. Gdy jednak przyjrzał się uważniej, przekonał się, że to maleńcy ludzie; maciupeńkie, migoczące postaci przeskakiwały z gałęzi na gałąź.
Chrząknął. Spojrzało na niego kilkanaście maleńkich oczu. Część niezwykłych istot zniknęła, inne wycofały się wysoko w głąb krzaku głogu, jednakże garstka śmiałków podleciała ku niemu.
Zaczęli się śmiać wysokimi, melodyjnymi głosikami, wskazując na Tristrana, jego zniszczone buty i koc, bieliznę i melonik. Tristran oblał się ciemnym rumieńcem i szczelniej owinął kocem.
Jeden z maleńkich ludzików zaczął śpiewać:
— Odejdźcie, niemądre istoty. — Twarz Tristrana płonęła. Nie mając pod ręką niczego innego, rzucił w stworki melonikiem.
I kiedy włochaty człowieczek wrócił z wioski Uciecha (czemu ją tak ochrzczono, nikt nie potrafił rzec, była bowiem ponurym, niegościnnym miejscem, i to od niepamiętnych czasów), zastał Tristrana siedzącego z gniewną miną obok krzaku głogu, owiniętego w koc i opłakującego utratę kapelusza.
— Mówili okrutne rzeczy o mojej miłości — rzekł Tristran. — O pannie Victorii Forester. Jak oni śmieli!
— Mały ludek nie lęka się niczego — odparł przyjaciel — i często gada bzdury, ale mówi też mnóstwo mądrych rzeczy.
Słuchasz ich na swe własne ryzyko, lecz na swe własne ryzyko także puszczasz ich słowa mimo uszu. — Mówił — że ukochana wzgardzi mą miłością.
— Naprawdę? — Włochaty człowieczek układał na trawie przyniesione rzeczy. Nawet w blasku księżyca Tristran dostrzegł, że nowe ubranie w żaden sposób nie przypomina tego, które zdjął z siebie wcześniej.
W wiosce Mur mężczyźni ubierali się w brązy, szarości i czernie. Nawet najczerwieńsza chusta noszona przez najbardziej rumianego farmera wkrótce blakła w promieniach słońca, przybierając bardziej męski kolor. Ponownie spojrzał na szkarłatne, żółte i rdzawe ubranie, bardziej przypominające kostium wędrownego aktorzyny czy zawartość kufra dla lalek jego kuzynki Joanny.
— A moje ubranie?
— To jest teraz twoje ubranie — odparł z dumą jego towarzysz. — Zamieniłem je. Te rzeczy są znacznie lepsze, widzisz? Niełatwo je podrzeć, nie są też poszarpane. A poza tym nie będziesz wyróżniał się w tłumie. Tu nosi się właśnie takie stroje.
Tristran przez moment rozważał, czy nie powinien dopełnić swej misji owinięty tylko w koc niczym dziki abo-rygen wprost z kartek podręcznika. Potem zdjął buty, odrzucił koc i z pomocą włochatego człowieczka („Nie, nie, chłopcze, to na to. Na mą duszę, czego was dziś uczą?”) wkrótce przywdział swój nowy, piękny strój.
Nowe buty okazały się wygodniejsze niż stare.
Niewątpliwie był to bardzo piękny strój. I choć, jak twierdzi przysłowie, nie szata zdobi człowieka i nie pióra Ptaka, czasami mogą one jednak dodać nieco smaczku, a Tristran Thorn w szkarłatach i kanarkowej żółci nie był już tym samym człowiekiem co Tristran Thorn w płaszczu, niedzielnym ubraniu i meloniku. Jego krok nabrał sprężyści, ruchy stały się bardziej zamaszyste. Podbródek, miast opadać, unosił się zawadiacko. W oczach pojawił się błysk, którego, gdy nosił jeszcze melonik, nigdy byście nie dostrzegli. Do czasu, gdy zjedli posiłek, który jego towarzysz przyniósł z Uciechy — wędzonego pstrąga, miskę świeżego groszku, kilka ciasteczek z rodzynkami i butelkę słabego piwa — Tristran czuł się już zupełnie swobodnie w swym nowym przyodziewku.