Выбрать главу

Dziewczyna nie zareagowała na wszystkie jego pytania i stwierdzenia.

— Czemu właściwie spadłaś? — spytał. — Potknęłaś się o coś?

Zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego, jakby z oddali przyglądała się czemuś wyjątkowo ohydnemu.

— Nie potknęłam się — odparła w końcu. — Zostałam uderzona. Tym. — Sięgnęła za dekolt i wyciągnęła duży żółty kamień wiszący na srebrnym łańcuchu. — Na boku mam siniak, w miejscu gdzie to mnie uderzyło i strąciło z nieba. A teraz muszę to nosić ze sobą.

— Czemu?

Przez moment wydawało się, że odpowie, potem jednak potrząsnęła głową, zacisnęła wargi i umilkła. Po ich prawej stronie szemrał strumień, dotrzymując im kroku. Nad głowami wisiało południowe słońce, a Tristran z każdą chwilą stawał się coraz bardziej głodny. Wyjął z torby piętkę zeschniętego chleba, zwilżył ją w strumieniu i podzielił na pół.

Gwiazda z pogardą obejrzała mokry chleb i nie włożyła go do ust.

— Umrzesz z głodu — ostrzegł Tristran.

Nie odpowiedziała. Jedynie uniosła wyżej głowę.

Ruszyli dalej przez las, maszerując powoli. Wędrowali zboczem wzgórza, jelenią ścieżką, wiodącą przez zwalone pnie i coraz bardziej stromą. Tristran zaczął się obawiać, że kulejąca gwiazda potknie się i runie w dół, pociągając go za sobą.

— Nie ma innej drogi? — spytała po pewnym czasie. — Jakiegoś traktu albo płaskiej polany?

Gdy tylko zadała to pytanie, Tristran pojął, że zna odpowiedź.

— Pół mili stąd w tamtą stronę znajduje się droga — oznajmił, wskazując kierunek. — A tam, za krzakami, polana — dodał, obracając się w drugą stronę.

— Wiedziałeś o tym?

— Tak. Nie. Wiedziałem dopiero, gdy zapytałaś. — Chodźmy na polanę — powiedziała. Zaczęli się przeciskać

przez gęsty młodniak. Dotarcie na miejsce zajęło im niemal godzinę, lecz gdy się tam znaleźli, ziemia pod ich stopami była płaska i ubita niczym boisko do gry, zupełnie jakby ktoś starannie oczyścił to miejsce, choć Tristran nie potrafił sobie wyobrazić, w jakim celu miałby to czynić.

Pośrodku polany na trawie nieopodal nich leżała ozdobna złota korona, połyskująca w popołudniowym słońcu. W złocie iskrzyły się czerwone i niebieskie kamienie. Rubiny i szafiry, pomyślał Tristran. Miał właśnie podejść do korony, gdy gwiazda dotknęła jego ramienia.

— Zaczekaj. Słyszysz bębny?

Uświadomił sobie, że owszem, słyszy: ciche, pulsujące bębnienie, dochodzące zewsząd wokół nich, z bliska i z daleka; odbijające się echem wśród wzgórz. A potem, miedzy drzewami po drugiej stronie polany, rozległ się donośny trzask i wysoki krzyk. Z lasu wynurzył się wielki, biały koń. Jego boki pokrywała krew i głębokie rany. Wypadł na środek polany, po czym odwrócił się i zniżył głowę, czekając na swego prześladowcę, który skoczył na trawę z rykiem mrożącym krew w żyłach Tristrana. Był to lew, nie przypominał jednak zwierzęcia, które Tristran oglądał kiedyś na jarmarku w sąsiedniej wiosce — sparszywiałego, bezzębnego, połamanego reumatyzmem stworzenia. Ten lew był ogromny i miał barwę piasku. Wpadł na polanę biegiem, po czym zatrzymał się i ryknął na białego konia.

Koń sprawiał wrażenie przerażonego. Jego grzywa była mokra od potu i krwi, w oczach drzemało szaleństwo. Miał też, jak nagle uświadomił sobie Tristran, długi kościany róg, wyrastający ze środka czoła. Zwierzę wspięło się na tylne nogi, rżąc i parskając. Ostre, nie podkute kopyto trafiło w grzbiet lwa, który wrzasnął niczym sparzony kot i uskoczył w tył. A potem, utrzymując bezpieczną odległość, lew zaczął okrążać czujnego jednorożca. Spojrzenie jego złocistych oczu ani na moment nie odrywało się od skierowanego wprost ku niemu ostrego rogu.

— Powstrzymaj je — szepnęła gwiazda. — Pozabijają się nawzajem.

Lew warknął na jednorożca. Warkot, z początku cichy niczym odgłos dalekiego grzmotu, wzniósł się w ogłuszający ryk, który wstrząsnął drzewami, skałami, doliną i niebem. Potem lew skoczył. Jednorożec rzucił się naprzód i na polanie zakotłowało się od złota, srebra i czerwieni. Lew wskoczył na grzbiet jednorożca, wbijając głęboko szpony w jego boki i wgryzając się w kark, a jednorożec zawodził rozpaczliwie, wierzgał i tarzał się, próbując zrzucić z siebie wielkiego kota; cały czas wymachiwał bezskutecznie rogiem i wierzgał kopytami, usiłując dosięgnąć prześladowcę.

— Proszę, zrób coś! Lew go zabije! — błagała dziewczyna.

Tristran chciał wyjaśnić, że gdyby podszedł do szalejących zwierząt, mógłby liczyć najwyżej na to, że zostanie przebity rogiem, kopnięty, rozszarpany szponami i pożarty. Chciał też dodać, że gdyby nawet przeżył moment podejścia, wciąż nic nie mógłby zrobić. Nie miał przy sobie nawet cebrzyka wody, tradycyjnie służącego w wiosce Mur do rozdzielania walczących zwierząt. Nim jednak wszystkie te myśli przebiegły przez jego głowę, Tristran stanął już pośrodku polany, na odległość wyciągniętej ręki od walczących bestii. W powietrzu unosiła się woń ciała lwa: ostra, zwierzęca, przerażająca. Tristran był dostatecznie blisko, by dostrzec błagalne spojrzenie jednorożca.

Raz lew i jednorożec o koronę walczyły, pomyślał Tristran, przypominając sobie stary, dziecinny wierszyk.

Lew pognał jednorożca przez miasto z całej siły Pobił go raz Pobił go dwa Swą mocą go poskromił Trzy razy go pokonał, i Tak władzę swą obronił.

Powoli podniósł z trawy koronę. Była ciężka i wykonana metalu miękkiego jak ołów. Podszedł do zwierząt, przemawiając do lwa, tak jak zwykle mówił do złośliwych baranów i zdenerwowanych owiec na polach ojca.

— Już dobrze… spokojnie… masz swoją koronę…

Lew potrząsnął trzymanym w zębach jednorożcem, niczym kot bawiący się wełnianym szalem, i spojrzał na Tristrana z absolutnym zdumieniem.

— Witaj — powiedział Tristran. W grzywie lwa tkwiły liście i rzepy. Chłopak uniósł ciężką koronę i ofiarował ją drapieżcy. — Wygrałeś. Puść jednorożca.

Podszedł krok bliżej, a potem sięgnął drżącymi rękami i złożył koronę na wielkim, płowym łbie.

Lew porzucił nieruchome ciało jednorożca i zaczął przechadzać się dumnie po polanie z wysoko uniesioną głową. Gdy dotarł do skraju lasu, zatrzymał się na kilka minut, aby wylizać rany czerwonym — bardzo czerwonym — językiem. Potem zaś, pomrukując niby nadchodzące trzęsienie ziemi, zniknął wśród drzew.

Gwiazda pokuśtykała do rannego jednorożca i, mając usztywnioną nogę, niezręcznie usiadła na ziemi. Pogładziła łeb zwierzęcia.

— Biedactwo, moje biedactwo — rzekła. Jednorożec otworzył ciemne oczy i spojrzał na nią, a potem złożył głowę na kolanach dziewczyny i jego powieki znów opadły.

Tego wieczoru Tristran zjadł na kolację resztkę suchego chleba. Gwiazda w ogóle nie jadła. Upierała się, że zostanie przy jednorożcu, a Tristran nie miał serca •odmówić.

Na polanie panował mrok. Niebo nad ich głowami zapełniło się tysiącami mrugających gwiazd. Towarzysząca mu dziewczyna także lśniła i migotała, jakby otarła się o mleczną drogę. Jednorożec natomiast świecił łagodnie w ciemności niczym skryty za chmurami księżyc. Tristran położył się obok wielkiego zwierzęcia; czuł promieniujące z niego ciepło. Gwiazda leżała po drugiej stronie jednorożca. Zdawało się, że nuci cichutko jakąś pieśń. Tristran żałował, że nie słyszy jej wyraźnie. Dochodzące go fragmenty melodii były niezwykłe i upajające. Śpiewała jednak tak cicho, że prawie w ogóle jej nie słyszał. Jego palce musnęły łączący ich łańcuch, zimny jak śnieg i śliski niczym blask księżyca odbity w wodach młyńskiego stawu, jak migotanie światła na srebrnych łuskach pstrąga, wypływającego o zmierzchu na żer.