Выбрать главу

— Trzymaj — rzekł, podając gwieździe koniec krępującego ją łańcucha. — Postaram się nie wracać zbyt późno. A jeśli mały ludek zacznie ci śpiewać swoje głupie piosenki, na miłość boską, nie rzucaj w niego kulą. Tylko ci ją ukradną.

— Nie rzucę — obiecała.

— Będę musiał ci zaufać na twój honor jako gwiazdy, że nie uciekniesz.

Przesunęła palcami po nodze w łubkach.

~ Przez jakiś czas nie będę mogła uciekać — odparła znacząco i tym Tristran musiał się zadowolić.

Ostatnie pół mili dzielące go od wioski pokonał pieszo. Ponieważ wieś leżała z dala od ubitego szlaku, nie było w niej gospody, ale tęga, stara kobieta, która mu o tym powiedziała, uparła się, by towarzyszył jej do jej domu. Tam wmusiła weń drewnianą miskę krupniku z marchewką i kubek słabego piwa. Tristran wymienił swą batystową chustkę za flaszkę kordiału z kwiatu bzu gomółkę pleśniowego sera i kilka nieznanych owoców,. były miękkie i włochate jak morele, lecz fioletowoniebieską barwą przypominały winogrona, a pachniały odrobinę jak dojrzałe gruszki. Kobieta dała mu także niewielkie naręcze siana dla jednorożca.

Maszerując z powrotem na łąkę, Tristran pogryzał owoc, soczysty, twardawy i dość słodki. Zastanawiał się, czy gwiazda zechce go skosztować, a jeśli tak, to czy jej zasmakuje. Miał nadzieję, że dziewczyna ucieszy się z tego, co jej przyniósł.

Z początku myślał, że się pomylił i zabłądził w świetle księżyca. Nie. To był ten sam dąb. Ten, pod którym zostawił gwiazdę.

— Halo! — zawołał. Świetliki i robaczki świętojańskie połyskiwały żółcią i zielenią w krzakach i wśród gałęzi drzew. Nikt nie odpowiedział i Tristranowi ścisnął się nagle żołądek. — Halo? — powtórzył. A potem przestał wołać, bo nie miał mu kto odpowiedzieć.

Puścił snopek i kopnął go gniewnie. Była na południowy zachód od niego. Poruszała się szybciej, niż on zdołałby iść. Ruszył za nią w jasnych promieniach księżyca. Czuł się niemądry i otępiały, dręczył go wstyd, żal i poczucie winy. Nie powinien zdejmować łańcuszka. Trzeba było przywiązać go do drzewa albo zmusić gwiazdę, by poszła z nim do wioski. Myśli te przelatywały mu przez głowę, lecz w duchu słyszał też inny głos, mówiący, że gdyby tym razem nie zdjął łańcucha, zrobiłby to wkrótce, a wtedy i tak by mu uciekła.

Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zobaczy gwiazdę.

Coraz bardziej zagłębiał się między drzewa, potykając się o korzenie. Gęsta kopuła liści przysłoniła księżyc i po tym jak Tristran kilkakrotnie o mało się nie przewrócił, zrezygnował z walki. Położył się pod drzewem, oparł głowę na torbie i zamknął oczy, użalając się nad sobą, póki nie zasnął.

* * *

Na skalnej przełęczy na najdalej wysuniętym na południe zboczu Góry Brzucha królowa czarownic ściągnęła wodze zaprzężonego w kozły rydwanu. Zatrzymała go, węsząc w mroźnym powietrzu. Na niebie nad jej głową lśniły tysiące gwiazd.

Jej czerwone, jakże czerwone, wargi wygięły się w uśmiechu tak pięknym i radosnym, pełnym czystego, absolutnego szczęścia, że jego widok zmroziłby wam krew w żyłach.

— No proszę — rzekła. — Zmierza wprost ku mnie.

A wiatr na przełęczy zawył tryumfalnie, jakby w odpowiedzi na jej słowa.

* * *

Primus siedział przy dogasającym ognisku. Jego ciało, okryte grubą, czarną szatą, zadrżało. Jeden z karych koni zarżał cicho — nie wiadomo, czy się przebudziwszy, czy przez sen — po czym znów zamilkł. Primus czuł na twarzy dziwne zimno. Tęsknił za swą gęstą brodą. Patykiem wyciągnął z żaru glinianą kulę, splunął na dłonie, po czym rozbił gorącą glinę; w powietrzu rozeszła się słodka woń mięsa jeża, który piekł się wolno w żarze, kiedy Primus spał.

Powoli zjadł śniadanie, wypluwając do ogniska drobne kostki, gdy tylko ogryzł je do gołego z mięsa. Przekąsił jeża kawałkiem twardego sera i przepłukał gardło kwaśnym jak ocet białym winem.

Gdy skończył się pożywiać, otarł dłonie w szatę i rzucił runy, by odnaleźć topaz przekazujący władzę nad górskimi miastami i rozległymi ziemiami Cytadeli Burz. Przez chwilę ze zdumieniem wpatrywał się w małe kwadratowe, czerwone granitowe płytki. Pozbierał je, potrząsnął w dłoni, ponownie rzucił na ziemię i spojrzał.Potem splunął w żar. Odpowiedział mu leniwy syk. Zebrał płytki i schował w wiszącej u pasa sakiewce.

— Porusza się szybciej, dalej — rzekł do siebie.

Wysikał się na resztki ogniska, był bowiem w dzikim kraju, a w owych krainach roiło się od bandytów, hobgoblinów i jeszcze gorszych istot. Nie miał najmniejszego zamiaru zdradzać im swej obecności. Zaprzągł konie do powozu, wdrapał się na kozioł i ruszył na zachód, w stronę lasów i rozciągających się za nimi gór.

* * *

Dziewczyna trzymała się mocno szyi jednorożca, pędzącego przez mroczny las.

Promienie księżyca nie docierały między drzewa, lecz jednorożec lśnił i migotał słabym światłem, niczym księżyc. Dziewczyna także połyskiwała i świeciła, jakby zostawiała za sobą chmurę świetlistego pyłu. I gdy tak pędziła wśród drzew, obserwator, który oglądałby ją z daleka, ujrzałby, jak rozbłyska i przygasa, rozbłyska i przygasa, niczym maleńka gwiazda.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Co powiedziało drzewo

Tristran Thorn śnił, że siedzi na jabłoni, podglądając przez okno Victorię Forester, która właśnie się rozbierała. Gdy zdjęła suknię, odsłaniając obfitą halkę, Tristran poczuł jak gałąź ugina mu się pod stopami, a potem runął dół, w mrok rozświetlony promieniami księżyca… Spadał na księżyc. A księżyc mówił do niego:

— Proszę — szeptał głosem przypominającym nieco głos jego matki. — Chroń ją. Chroń moją córkę. Chcą ją skrzywdzić. Zrobiłem już wszystko, co mogłem.

Być może księżyc powiedziałby mu więcej i może nawet to zrobił, lecz nagle stał się migotliwym odbiciem w wodzie, daleko w dole, a potem Tristran poczuł, że po twarzy chodzi mu mały pająk. Oprócz tego zdrętwiał mu kark. Uniósł dłoń i ostrożnie zrzucił pająka z policzka. Poranne słońce świeciło mu prosto w oczy. Świat wokół był złocisty i zielony.

— Śniłeś — dobiegł gdzieś z góry młody kobiecy głos. Głos ów był łagodny i Tristran usłyszał w nim dziwny akcent, a nad głową szelest bukowych liści.

— Tak — odparł, zwracając się do siedzącej na drzewie nieznajomej — śniłem.

— Ja także miałam sen zeszłej nocy. W moim śnie uniosłam wzrok i ujrzałam cały las. Między drzewami wędrowało coś wielkiego. Zbliżało się coraz bardziej i bardziej, i zrozumiałam, co to jest. — Umilkła gwałtownie.

— I co to było? — spytał Tristran.

— Wszystko — odparła. — To był Pan. Gdy byłam bardzo młoda, ktoś — może wiewiórka, bo one są strasznie gadatliwe, albo sroka, czy może zimorodek, jakaś istota powiedziała mi, że do Pana należy cały las. To znaczy, nie należy w sensie „należy”. Nigdy nie sprzedałby lasu komuś innemu, nie otoczył go murem ani…

— Ani nie ściął drzew — podpowiedział usłużnie Tristran. Odpowiedziała mu cisza. Zastanawiał się, gdzie zniknęła dziewczyna. — Halo? — zawołał. — Halo!

Liście nad jego głową zaszeleściły cicho.

— Nie powinieneś mówić takich rzeczy.

— Przepraszam. — Tristran nie do końca wiedział, za co właściwie przeprasza. — Ale mówiłaś, że las należy do Pana.