Królowa czarownic, najstarsza z Lilim, ściągnęła wodze i zatrzymała powóz obok skały barwy śniedzi, sterczącej niczym cierń z nasiąkniętego wodą gruntu Ziemi Jałowej. Potem powoli, jak przystało na damę już nie pierwszej ani drugiej młodości, zsunęła się z kozła na mokrą ziemię.
Okrążyła powóz i otworzyła drzwi, z których natychmiast wysunęła się bezwładnie głowa martwego jednorożca. Z oka zwierzęcia wciąż sterczał sztylet. Wiedźma wgramoliła się do środka i otwarła pysk jednorożca. Jego ciało zaczynało już sztywnieć i szczęki stawiły opór. Wiedźma przygryzła mocno język, tak silnie, że całe wnętrze jej ust przeszył sztylet bólu i poczuła smak swej krwi. Przytrzymała ją w ustach, mieszając ze śliną (przednie zęby zaczynały już chwiać się niebezpiecznie). Potem splunęła na plamisty język martwego jednorożca. Jej wargi i podbródek pokryły kropelki krwi. Wymamrotała kilka sylab, których wolimy tu nie powtarzać, po czym zamknęła pysk zwierzęcia.
— Wyłaź z powozu — poleciła.
Sztywno i niezgrabnie jednorożec uniósł głowę. Poruszał nogami niczym świeżo narodzony źrebak bądź sarna ucząca się chodzić. Drżąc cały, dźwignął się z miejsca i ni to wyczołgał, ni to wypadł w błoto przed powozem. Tam powoli wstał. Lewy bok, ten na którym leżał, miał spuchnięty i pociemniały od krwi i płynów. Półślepy, martwy jednorożec, potykając się, ruszył ku zielonej skalnej iglicy. A kiedy dotarł do zagłębienia w gruncie u jej podnóża, osunął się na kolana w upiornej parodii modlitwy.
Królowa czarownic wyszarpnęła nóż z oczodołu zwierzęcia i jednym ruchem przesunęła ostrzem po jego gardle. Z rany zaczęła sączyć się krew: wolno, zbyt wolno. Wiedźma wróciła do powozu i przyniosła tasak. Zaczęła rąbać kark jednorożca, póki nie przecięła go zupełnie. Odrąbana głowa potoczyła się na dno zagłębienia, które szybko wypełniała ciemnoczerwona, słonawa krew.
Czarownica chwyciła głowę za róg i położyła ją na skale obok ciała. Potem zajrzała w głąb czerwonej kałuży. Z jej powierzchni spojrzały na nią dwie twarze: dwie kobiety, z wyglądu znacznie starsze niż ona sama.
— Gdzie ona jest? — spytała gderliwie pierwsza. — Co z nią zrobiłaś?
— Spójrz tylko na siebie! — dodała druga Lilim. — Zabrałaś resztę zaoszczędzonej przez nas młodości — sama wydarłam ją z piersi gwiazdy dawno, dawno temu, choć krzyczała, szarpała się i wrzeszczała. Na oko sądząc, zmarnowałaś już większość z niej.
— Byłam tak blisko — westchnęła czarownica do swych sióstr w kałuży. — Ale chronił ją jednorożec. Teraz mam jego głowę i przywiozę ją ze sobą, bo dawno już nie miałyśmy wśród zapasów świeżo mielonego rogu jednorożca.
— Niech czarci porwą róg jednorożca! — przerwała jej najmłodsza z sióstr. — Co z gwiazdą?
— Nie mogę jej znaleźć. Zupełnie jakby nie przebywała już w Krainie Czarów. Zapadła cisza.
— Nie — rzekła jedna z sióstr. — Wciąż jest w Krainie Czarów, ale zmierza na jarmark w Murze. To zbyt blisko świata po drugiej stronie. Gdy raz się w nim znajdzie, stracisz ją na zawsze.
Wiedziały bowiem, że gdyby gwiazda przeszła na drugą stronę muru, do świata, w którym rzeczy są takie, jakimi się zdają, natychmiast stałaby się ciężką bryłą metalicznej skały, która niegdyś spadła z nieba, zimną, martwą i całkowicie bezużyteczną.
— A zatem udam się do Kanału Kopacza i zaczekam tam, bo wszyscy, którzy zmierzają do Muru, muszą tamtędy przejechać.
Z kałuży spojrzały na nią z dezaprobatą odbicia dwóch starych kobiet. Królowa czarownic przesunęła językiem po zębach (sądząc z tego, jak się kiwa, ten z przodu wypadnie jeszcze dzisiaj, pomyślała), po czym splunęła w krwawą kałużę. Czerwona tafla zafalowała i twarze Lilim zniknęły z niej bez śladu. Teraz odbijała tylko niebo nad Ziemią Jałową i wiszące w górze maleńkie, białe chmury.
Wiedźma kopnęła bezgłowe ciało jednorożca tak, że przewróciło się na bok. Potem podniosła głowę i ruszyła do powozu. Umieściła ją obok siebie na koźle, ujęła w dłoń lejce i podcięła batem narowiste konie, zmuszając je do kłusa.
Tristran siedział na czubku wieży z chmur, zastanawiając się, czemu żaden z bohaterów powieści przygodowych, które kiedyś namiętnie czytywał, nigdy nie czuł głodu. Burczało mu w brzuchu, a ręka okropnie bolała.
Owszem, przygody mają swoje zalety, pomyślał, ale nie należy lekceważyć regularnych posiłków i braku bólu.
Mimo wszystko wciąż żył. Wiatr rozwiewał mu włosy. Chmura pędziła po niebie niczym galeon pod pełnymi żaglami. I kiedy tak patrzył z góry na świat, czuł się żywy jak jeszcze nigdy dotąd. Niebo było bardziej niebiańskie i niebieskie; świat w dole bardziej rzeczywisty.
Tristran zrozumiał, że w jakiś sposób znalazł się nie tylko ponad ziemią, ale i nad wszelkimi problemami. Ból dłoni odszedł gdzieś w niebyt. A kiedy pomyślał o swym postępowaniu, przygodach i czekającej go podróży, wszystko to wydało się Tristranowi nagle bardzo małe i bardzo proste. Stanął na iglicy chmury i, jak najgłośniej potrafił, krzyknął kilka razy:
— Halo!
Pomachał nawet nad głową tuniką, choć czuł się przy tym nieco głupio. Potem zsunął się w dół. Gdy od powierzchni chmury dzieliło go dziesięć stóp, potknął się i wpadł w miękką mgłę.
— Czemu krzyczałeś? — spytała Yvaine.
— Żeby dać znać ludziom, że tu jesteśmy — wyjaśnił Tristran.
— Jakim ludziom?
— Nigdy nie wiadomo. Lepiej, żebym pokrzyczał trochę do ludzi, których tu nie ma, niż żeby, ci ludzie nie dostrzegli nas, bo się nie odezwałem.
Gwiazda nie odpowiedziała.
— Tak sobie myślałem — ciągnął Tristran — i wymyśliłem co następuje: Kiedy załatwimy już moje sprawy — wrócimy razem do Muru, gdzie dam cię Victorii Forester — może zajmiemy się twoimi?
— Moimi?
— Chcesz przecież wrócić na niebo, żeby znów świecić w nocy, prawda? Powinniśmy to załatwić. Uniosła wzrok i potrząsnęła głową.
— To się nie zdarza — wyjaśniła. — Gwiazdy spadają. Nigdy nie wracają na górę.
— Mogłabyś być pierwsza. Musisz w to wierzyć. W przeciwnym razie nigdy do tego nie dojdzie.
— I tak nie dojdzie — odparła. — A twoje krzyki nie przyciągną niczyjej uwagi, bo tu w górze nikogo nie ma. Nieważne, czy będę w to wierzyć, czy nie. Tak po prostu jest. Jak twoja ręka?
Wzruszył ramionami.
— Boli — rzekł. — A twoja noga?
— Boli — odparła — ale nie tak bardzo jak przedtem.
— Ahoj! — usłyszeli nagle czyjś głos dobiegający z góry.
— Hej, tam w dole! Ktoś tu potrzebuje pomocy?
Głos dobiegał z niewielkiego statku, połyskującego złociście w słońcu pod wydętymi żaglami. Znad burty wychylała się rumiana, wąsata twarz.
— Czy to aby nie ty, mój młodzieńcze, podskakiwałeś i machałeś przed chwilą?
— Owszem — przyznał Tristran — i chyba rzeczywiście potrzebujemy pomocy.
— Dobra nasza — powiedział mężczyzna. — Zatem łapcie drabinkę.
— Moja towarzyszka złamała nogę, a ja zraniłem się w rękę. Obawiam się, że żadne z nas nie zdoła wspiąć się po drabinie.
— Żaden problem. Możemy was wciągnąć.
Nieznajomy przerzucił przez burtę długą, sznurową drabinkę. Tristran złapał ją zdrową ręką i przytrzymał, pozwalając Yvaine wciągnąć ciało na szczebel. Następnie zawisł tuż pod nią. Wyglądająca ze statku twarz zniknęła. Tristran i Yvaine dyndali ciężko na końcu sznurowej drabinki.