Co dziewięć lat lud zza Muru i spoza wzgórza rozstawiał na łące swe kramy i przez jeden dzień i noc odbywał się tam magiczny jarmark. Przez ów jeden dzień i jedną noc co dziewięć lat mieszkańcy obu światów handlowali ze sobą.
Wystawiano tu na sprzedaż cuda, dziwy i czary, rzeczy, o których nikomu się nie śniło i których nikt nie potrafił sobie wyobrazić. (Po co komu — zastanawiał się Dunstan — wydmuszki, w których zamknięto burzę?). Podzwaniał w kieszeni zawiniętymi w chustkę monetami, szukając czegoś małego i taniego, co ucieszyłoby Daisy.
Nagle, ponad szmerem i gwarem jarmarku usłyszał delikatne dzwonienie. Ruszył w jego stronę. Minął kram, przy którym pięciu rosłych mężczyzn tańczyło do przeraźliwie ponurej melodii wygrywanej na katarynce przez melancholijnego czarnego niedźwiedzia; na innym łysiejący człowiek w kolorowym kimonie rozbijał porcelano-we talerze i nieustannie zachwalając swój kunszt, wyrzucał szczątki do wypełnionej żarem misy, z której unosił się barwny dym.
Delikatne dzwonienie stawało się coraz głośniejsze.
W końcu Dunstan dotarł do kramu, z którego dobiegało, i ujrzał, że nikt za nim nie stoi. Wszędzie wokół leżały kwiaty: dzwonki i hiacynty, narcyzy i naparstnice, ale też fiołki i lilie, maleńkie szkarłatne dzikie róże, jasne przebiśniegi, błękitne niezapominajki i mnóstwo innych, których Dunstan nie potrafił nawet nazwać. Wszystkie zrobione były ze szkła bądź kryształu; nie umiał stwierdzić — dmuchanego czy rżniętego. Idealnie naśladowały żywe kwiaty. Dzwoniły i brzęczały, niczym odległe szklane dzwoneczki.
— Halo! — zawołał Dunstan.
— I ty witaj pięknie w ten dzień targowy — odparła kra marka, wyskakując z malowanego wozu zaparkowanego tuż za kramem. Uśmiechnęła się szeroko; w ciemnej twarzy błysnęły białe zęby. Należała do ludu zza Muru; Dunstan rozpoznał to natychmiast po jej oczach i uszach widocznych pod kręconymi, czarnymi włosami. Oczy miała ciemnofiołkowe, uszy przypominały uszy kota — lekko zakrzywione i pokryte miękkim ciemnym futrem. Była bardzo piękna.
Podniósł jeden z kwiatów.
— Śliczny — rzekł. To był fiołek; gdy tak trzymał go w ręku, kwiat wydawał z siebie odgłos przypominający dźwięk, który słychać, gdy przesunie się łagodnie mokrym palcem po krawędzi szklanego kieliszka. — Ile kosztuje?
Wzruszyła ramionami. Był to śliczny gest.
— Na początku nigdy nie rozmawiamy o cenie — oznajmiła. — Może być znacznie wyższa niż to, co gotów jesteś zapłacić. Wówczas odszedłbyś i oboje bylibyśmy biedniejsi. Najpierw porozmawiajmy o towarze.
Dunstan zawahał się. W tym momencie obok kramu przemknął dżentelmen w czarnym jedwabnym cylindrze.
— Proszę — mruknął w stronę Dunstana. — Spłaciłem dług i jesteśmy kwita.
Dunstan potrząsnął głową, jakby próbował ocknąć się z dziwnego snu, i odwrócił się do młodej damy.
— Skąd pochodzą te kwiaty? — spytał. Uśmiechnęła się tajemniczo.
— Na zboczu góry Calamon wyrasta szklanych kwiatów łan. Powrócić stamtąd trudniej jeszcze niżeli cało dotrzeć tam.
— A do czego właściwe służą? — spytał Dunstan.
— Kwiaty te pełnią głównie funkcję dekoracyjną i rozrywkową. Dają radość. Można je podarować ukochanej osobie, jako znak uczucia, a dźwięk, który z siebie wydają, cieszy uszy. Poza tym przepięknie odbijają światło. — Uniosła dzwoneczek i Dunstan mimo woli pomyślał, że promień słońca załamujący się w fioletowym krysztale nie dorównuje blaskiem i odcieniem barwie jej oczu.
— Rozumiem — rzekł.
— Wykorzystuje się je też w pewnych zaklęciach czarnej i białej magii. Jeśli jesteś panie magiem…?
Dunstan pokręcił głową. Nie mógł nie dostrzec, że w młodej kobiecie jest coś niezwykłego.
— Ach tak. Mimo wszystko to prześliczne kwiaty — rzekła i uśmiechnęła się ponownie.
Owym czymś niezwykłym był cienki srebrny łańcuch opasujący jej przegub, zbiegający do kostki i znikający w malowanym wozie.
Dunstan wspomniał coś o nim.
— Łańcuch? Więzi mnie tutaj. Jestem osobistą niewolnicą czarownicy, do której należy kram. Schwytała mnie wiele lat temu, gdy bawiłam się przy wodospadzie, w kraju mojego ojca, wysoko w górach. Zwabiła mnie, przyjmując postać ślicznej żabki, która zawsze wymykała mi się z rąk, póki nie opuściłam ziemi ojca. Wtedy powróciła do swej prawdziwej postaci i wsadziła mnie do worka.
— I zawsze będziesz jej niewolnicą?
— Nie zawsze. — Dziewczyna z magicznego ludu uśmiechnęła się. — Odzyskam wolność w dniu, gdy księżyc straci córkę, jeśli wydarzy się to w tygodniu, w którym połączą się dwa poniedziałki. Czekam cierpliwie na ów dzień, a na razie robię to, co mi każe. A także marzę. Czy teraz kupisz ode mnie kwiat, młody panie?
— Nazywam się Dunstan.
— To solidne imię — odparła z drwiącym uśmieszkiem. — Gdzie twe kleszcze, panie Dunstanie? Czy chwycisz nimi diabła za czubek nosa?
— A ty? Jak się nazywasz? — spytał Dunstan, rumieniąc się.
— Nie mam już imienia. Jestem niewolnicą. Odebrano mi imię. Odpowiadam na „hej, ty!” albo na „dziewczyno!”, „głupia dziewko!” i wiele innych złorzeczeń.
Dunstan dostrzegł, jak jedwabista materia szaty ciasno opina postać dziewczyny. Był boleśnie świadom wdzięcznych krzywizn jej ciała i wpatrzonych w siebie fiołkowych oczu. Przełknął ślinę.
Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął chustkę. Nie mógł | już patrzeć na tę kobietę. Wysypał pieniądze na ladę.
— Weź dość, bym mógł kupić ten kwiat — rzekł, podnosząc śnieżnobiały przebiśnieg.
— Przy tym kramie nie przyjmujemy pieniędzy. — Odepchnęła monety.
— Nie? Co zatem weźmiesz? — Z każdą chwilą denerwował się coraz bardziej. Pragnął już tylko kupić kwiat dla… dla Daisy, Daisy Hempstock… kupić kwiatek i odejść, bo tak naprawdę w obecności owej młodej damy czuł się coraz bardziej niezręcznie.
— Mogłabym zabrać kolor twoich włosów — odparła. — Albo wszystkie wspomnienia z czasów, nim skończyłeś trzy lata. Mogłabym odebrać ci słuch z lewego ucha — niecały, lecz dość dużo, byś nie mógł zachwycać się muzyką, szmerem rzeki, świstem wiatru.
Dunstan pokręcił głową.
— Albo mógłbyś mnie pocałować. Tylko raz. Tu, w policzek.
— Tę cenę zapłacę chętnie! — rzekł Dunstan i pochylił się nad kramem wśród melodyjnych dźwięków szklanych kwiatów, by ucałować niewinnie jej miękki policzek. Wówczas poczuł jej zapach, upajający, magiczny. Woń owa wypełniła mu głowę, pierś i umysł.
— Proszę — rzekła, wręczając mu przebiśnieg. Ujął go dłońmi, które nagle wydały mu się wielkie i niezręczne, zupełnie niepodobne do małych, doskonałych rąk magicznej dziewczyny. — Do zobaczenia w nocy, Dunstanie Thorn. Gdy zajdzie księżyc, przyjdź tu i huknij jak sówka. Potrafisz?
Przytaknął i potykając się, odszedł. Nie musiał pytać, skąd znała jego nazwisko. Wzięła je sobie, gdy go pocałowała, wraz z innymi rzeczami, na przykład z jego sercem.
Przebiśnieg dzwonił mu w dłoni.