Выбрать главу

— Przepraszam — mruknął Tristran. — Chyba powinienem był zabrać cię ze sobą do wioski.

— Nie — powiedziała gwiazda. — Nie powinieneś. Żyję tylko dopóty, póki przebywam w Krainie Czarów. Gdybym postawiła stopę w twoim świecie, stałabym się jedynie bryłą zimnego żelaza z nieba, popękaną i poobijaną.

— Ale ja omal cię tam nie zabrałem! — wykrzyknął wstrząśnięty Tristran. — Zeszłego wieczoru próbowałem.

— Owszem — odparła — co dowodzi, że istotnie jesteś głupkiem, półgłówkiem i… matołkiem.

— Zakutym łbem — podsunął Tristran. — Stale nazywałaś mnie zakutym łbem i osłem.

— Cóż, jesteś tym wszystkim i jeszcze mnóstwem innych rzeczy. Czemu kazałeś mi tak długo czekać? Myślałam już, że spotkało cię coś okropnego.

— Przepraszam — powiedział. — Nigdy już cię nie zostawię.

— Nie — odrzekła z powagą i pewnością w głosie. — Nie zostawisz.

Ich dłonie spotkały się. Trzymając się za ręce, przeszli przez jarmark. Zerwał się wiatr, łopocząc płótnem namiotów i flagami. Z nieba lunął zimny deszcz. Ukryli się wraz z innymi istotami i ludźmi pod płóciennym dachem kramu z książkami. Właściciel pospiesznie wsuwał pudła głębiej pod dach, bojąc się, że zmokną.

— Zmienne niebiosa, zmienne niebiosa. To świeci słońce, to pada rosa — powiedział do Tristrana i Yvaine człowiek w czarnym jedwabnym cylindrze. Kupował właśnie od kramarza małą książkę w czerwonej skórzanej oprawie.

Tristran uśmiechnął się i skinął głową. A ponieważ deszcz zaczął wyraźnie słabnąć, oboje z Yvaine odeszli.

— Założę się, że to jedyne podziękowanie z ich strony, jakiego mogę się spodziewać — mruknął mężczyzna w cylindrze do sprzedawcy, który nie miał najmniejszego pojęcia, o czym tamten mówi, i w ogóle go to nie obchodziło.

— Pożegnałem się już z rodziną — oznajmił Tristran — ojcem, matką — może raczej powinienem rzec: żoną ojca — i moja siostrą Louisa. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś tam wrócił. Teraz pozostaje nam tylko rozwiązać problem tego, jak umieścić cię z powrotem na niebie. Może mógłbym ci towarzyszyć?

— Nie spodobałoby ci się na niebie — zapewniła go gwiazda. — Zatem… rozumiem, że nie poślubisz Victorii Forester?

Tristran przytaknął.

— Nie.

— Poznałam ją — dodała. — Wiedziałeś, że spodziewa się dziecka?

— Co takiego? — Wiadomość ta wstrząsnęła Tristranem.

— Wątpię, by sama o tym wiedziała. To dopiero pierwszy, najwyżej drugi miesiąc.

— Dobry Boże! Skąd wiesz?

Tym razem to gwiazda wzruszyła ramionami.

— Wiesz — rzekła — bardzo się ucieszyłam, gdy usłyszałam, że nie poślubisz Victorii Forester.

— Ja też — wyznał.

Znów zaczęło padać, ale oni nie próbowali się nawet schować. Tristran ścisnął jej rękę.

— Wiesz — zaczęła — gwiazda i człowiek śmiertelny…

— Tylko w połowie śmiertelny — podpowiedział Tristran. — Wszystko, co dotąd wiedziałem o sobie, o tym kim jestem, czym jestem, okazało się kłamstwem, czy też prawie kłamstwem. Nie masz pojęcia, jakie to cudowne uczucie.

— Kimkolwiek jesteś — odparła — chciałam tylko zauważyć, że prawdopodobnie nigdy nie będziemy mieć dzieci. To wszystko.

I wtedy Tristran spojrzał na gwiazdę i zaczął się uśmiechać. Milczał. Jego dłonie spoczywały na jej ramionach. Stał przed nią i spoglądał jej prosto w twarz.

— Po prostu chciałam, żebyś wiedział — dodała gwiazda i pochyliła się lekko.

Pocałowali się po raz pierwszy, w zimnym, wiosennym deszczu, choć oboje w ogóle nie zauważyli, że pada. Serce Tristrana tłukło się w piersi, jakby nie mogło pomieścić w sobie tej ogromnej radości. Całując gwiazdę, otworzył oczy. Spojrzały na niego błękitne jak niebo źrenice i zrozumiał, że nigdy już się nie rozstaną.

* * *

W miejscu srebrnego łańcuszka pozostały już tylko dym i mgła. Przez mgnienie oka wisiały w powietrzu, potem mocniejszy podmuch wiatru sprawił, że rozpłynęły się bez śladu.

— Proszę — powiedziała z uśmiechem kobieta o ciemnych, kręconych włosach, przeciągając się jak kot. — Okres mojej służby dobiegł końca. Nic nas już nie łączy.

Stara niewiasta spojrzała na nią bezradnie.

— Ale co ja teraz pocznę? Nie jestem już młoda. Sama nie zdołam prowadzić kramu. Jesteś złą, głupią dziewką, skoro chcesz mnie porzucić.

— Twoje kłopoty mnie nie obchodzą — odparła niedawna niewolnica. — Lecz nigdy więcej nie pozwolę, by nazywano mnie dziewką, sługą czy jakimkolwiek mianem nie będącym mym imieniem. Jestem panią Uną, pierworodną i jedyną córką Osiemdziesiątego Pierwszego Władcy Cytadeli Burz. Zaklęcie, które na mnie rzuciłaś, zniknęło. Teraz mnie przeproś i nazwij właściwym imieniem albo z ogromną rozkoszą przez resztę życia będę cię ścigać, niszcząc wszystko, co jest dla ciebie bliskie i cenne.

Popatrzyły na siebie, i to starucha pierwsza odwróciła wzrok.

— Muszę zatem przeprosić, że nazwałam cię dziewką, pani Uno. — Niemal wypluła te słowa, jakby każde z nich było kawałkiem gorzkich trocin.

Pani Una przytaknęła.

— Wierzę też, że teraz, gdy czas mej służby już minął, jesteś mi winna zapłatę — dodała. W takich sprawach bowiem obowiązują pewne zasady. Zawsze obowiązują jakieś zasady.

* * *

Deszcz wciąż popadywał. Ustawał na dość długo, by ludzie poczuli się bezpiecznie i opuścili zaimprowizowane kryjówki, a wtedy wzmagał się na nowo. Tristran i Yvaine, mokrzy i szczęśliwi, siedzieli przy ognisku w otoczeniu zbieraniny najróżniejszych ludzi i istot.

Tristran wypytywał wszystkich, czy znają może włochatego człowieczka, którego kiedyś spotkał, opisując go najlepiej, jak umiał. Kilka osób przyznało, że w przeszłości miało z nim do czynienia. Nikt jednak nie widział go na jarmarku.

Dłoń Tristrana mimowolnie muskała mokre włosy gwiazdy. Zastanawiał się, jakim cudem dopiero teraz pojął, ile dla niego znaczy, i powiedział jej to, a ona nazwała go idiotą. On zaś oznajmił, że to najwspanialszy epitet, jakim kiedykolwiek obdarzono mężczyznę.

— Gdzie zatem pójdziemy, gdy skończy się jarmark? — spytał gwiazdę Tristran.

— Nie wiem — odparła. — Ale mam do spełnienia jeszcze jeden obowiązek.

— Tak?

— Tak. Topaz, który ci pokazałam. Muszę go oddać właściwej osobie. Ostatnim razem, gdy zjawiła się właściwa osoba, właścicielka gospody poderżnęła jej gardło, toteż wciąż go mam. Bardzo chciałabym się go pozbyć.

Nagle usłyszeli za jego plecami głos kobiety:

— Poproś ją o niego, Tristranie Thornie.

Odwrócił się i spojrzał w oczy barwy łąkowych fiołków.

— To ty byłaś ptakiem w wozie czarownicy.

— Kiedy ty byłeś susłem, mój synu — odparła kobieta — ja byłam ptakiem. Teraz jednak odzyskałam własną postać. Czas mojej służby dobiegł końca. Poproś Yvaine o to, co jej powierzono. Masz prawo.

Odwrócił się do gwiazdy.

— Yvaine?

Skinęła głową. Czekała.

— Yvaine, zechcesz dać mi to, co ci powierzono?

Spojrzała na niego pytająco. Potem sięgnęła pod szatę, przez chwilę majstrowała przy czymś dyskretnie i wyjęła wielki topaz na zerwanym srebrnym łańcuchu.

— Należał do twojego dziadka — oznajmiła kobieta. — Jesteś ostatnim męskim potomkiem rodu Cytadeli Burz. Załóż go na szyję.

Tristran posłuchał. Gdy zetknął ze sobą końce srebrnego łańcucha, te połączyły się, jakby nigdy go nie zerwano.