Выбрать главу

— Ależ, Dunstanie Thorn — powiedziała Daisy Hempstock, gdy spotkał ją obok namiotu pana Bromiosa. Siedziała przy stole wraz ze swą rodziną i rodzicami Dunstana, pożywiając się brązowymi kiełbaskami i pijąc ciemne piwo. — Co się stało?

— Przyniosłem ci prezent — wymamrotał Dunstan, wysuwając przed siebie dłoń z dzwoniącym cicho kwiatkiem, połyskującym w popołudniowym słońcu. Ujęła go, zaskoczona, palcami wciąż lśniącymi od tłuszczu z kiełbasek W tym momencie wiedziony nagłym odruchem Dunstan nachylił się ku niej i na oczach jej matki, ojca i siostry, na oczach Bridget Comfrey, pana Bromiosa i innych ucałował dziewczynę w policzek.

Nietrudno odgadnąć, jak zareagowała rodzina. Wybuchł harmider, lecz pan Hempstock, który nie na darmo od pięćdziesięciu siedmiu lat żył na granicy Krainy Czarów i Kraju Poza Murem, wykrzyknął:

— Cicho tu! Spójrzcie mu w oczy! Nie widzicie, że biedny chłopak jest oszołomiony i kompletnie ogłupiały? Założę się, że rzucono na niego czary. Hej, Tommy Foresterze, chodź tu! Zabierz młodego Dunstana Thorna do wioski i miej na niego oko. Jeśli chce, może się przespać, Jeśli woli porozmawiać, rozmawiaj z nim…

Tommy wyprowadził Dunstana z jarmarku i z powrotem do wioski Mur.

— Spokojnie, Daisy — pocieszała dziewczynę matka, gładząc jej włosy. — To tylko lekki elfi urok, nic więcej. Nie trzeba się przejmować. — Z głębi przepastnego dekoljj tu wyjęła koronkową chusteczkę i osuszyła policzki córki, które nagle zrosiły łzy.

Daisy uniosła wzrok, chwyciła chusteczkę i głośno wydmuchnęła nos. Pani Hempstock dostrzegła zaskoczona, że córka jakby uśmiechała się przez łzy.

— Ale, matko, Dunstan mnie pocałował — powiedziała Daisy Hempstock, po czym umocowała kryształów) przebiśnieg z przodu czepka, gdzie podzwaniał i błyska wesoło.

Po dłuższych poszukiwaniach pan Hempstock i ojciec Dunstana znaleźli kram, na którym sprzedawano kryształłowe kwiaty. Stała za nim jednak starsza kobieta, której towarzyszył egzotyczny, bardzo piękny ptak, przykuty do żerdzi cienkim srebrnym łańcuszkiem. Nie dowiedzieli się od niej niczego pożytecznego. Gdy bowiem próbowali wypytywać ją, co się stało z Dunstanem, zaczęła zrzędzić, że straciła jeden z najpiękniejszych okazów, oddany za darmo z głupoty. Wspominała też o niewdzięczności i o okropnych nowych czasach, a także o dzisiejszej służbie.

* * *

W pustej wiosce (kto bowiem przebywałby w wiosce podczas magicznego jarmarku?) Dunstan został zaprowadzony „Pod Siódmą Srokę” i posadzony na drewnianym stołku. Oparł czoło na ręce i zapatrzył się pustym wzrokiem w dal. Od czasu do czasu wzdychał głęboko, dmuchając niczym wiatr.

Z początku Tommy Forester próbował z nim rozmawiać, zagadywać:

— No dalej, stary, pozbieraj się. Co z tobą? Pokaż, że potrafisz się uśmiechnąć. No już. Może coś zjesz albo wypijesz? Nie? Daję słowo, dziwnie wyglądasz, Dunstan, stary druhu…

Gdy jednak przyjaciel nie zaszczycił go odpowiedzią, Tommy zaczął powoli tęsknić za jarmarkiem, gdzie zapewne w tej chwili (potarł obolałą szczękę) urocza Bridget niewątpliwie stała się obiektem zalotów rosłego, dumnego pana w egzotycznym stroju, z małą rozszczebiotaną małpką na ramieniu. Pocieszywszy się zatem w duchu, że przyjaciel będzie bezpieczny w pustej gospodzie, Tommy przeszedł przez wioskę i ruszył w stronę wyrwy w murze.

Kiedy wrócił na jarmark, przekonał się, że panuje tam szalone zamieszanie. Tu popisywały się tresowane szczeniaki, tam żonglerzy, ówdzie tańczące zwierzęta. Odbywała się licytacja koni, a wszędzie wokół oferowano wszelkie możliwe towary, na sprzedaż bądź wymianę. Później, o zmroku, pojawili się inni ludzie. Obwoływacz zaczął wykrzykiwać wieści, tak jak współczesne gazety krzyczą do nas nagłówkami: „Władca Twierdzy Burz powalony tajemniczą chorobą!”, „Wzgórze Ognia przeniosło się do warowni Deny!”, „Giermek jedynego dziedzica Garamondu został zamieniony w chrząkającego świniaka”. Za monetę obwoływacz wyjaśniał, co znaczą owe słowa.

Słońce zaszło. Na niebie pojawił się wielki wiosenny księżyc. Powiał chłodny wietrzyk. Handlarze wycofali się ; do swych namiotów, kusząc gości szeptanymi obietnicami i i zachętami uczestniczenia w niezliczonych cudach za bardzo przystępną cenę.

A kiedy księżyc zniżył się nad horyzontem, Dunstan] Thorn przeszedł cicho brukowanymi ulicami wioski Mur. Minął wielu wesołych biesiadników — gości i miejscowych — choć jego dostrzegli tylko nieliczni.

Prześlizgnął się przez otwór w murze — a był to gruby l mur — i zastanowił się nagle, jak kiedyś jego ojciec, co by się stało, gdyby wspiął się nań i po prostu ruszył naprzód.

A kiedy owej nocy znalazł się na łące, po raz pierwszy w życiu zapragnął pójść przed siebie, przejść przez! strumień i zniknąć wśród drzew po drugiej stronie. Myśl ta wprawiła go w nagłe zakłopotanie, niczym przybycie nieproszonych gości. Kiedy jednak dotarł do celu, odepchnął owe myśli, niczym człowiek, który przepraszaj gości i odchodzi, mamrocząc coś o tym, że jest z kimśl umówiony.

Księżyc zachodził.

Dunstan uniósł dłonie do ust i zahukał. Nikt nie odpowiedział. Niebo nad jego głową było ciemne — może niebieskie, fioletowe, lecz nie czarne. Płonęło na nim więcej gwiazd, niż potrafił ogarnąć jego umysł.

Zahukał ponownie.

— To hukanie — powiedziała mu wprost do ucha — zupełnie nie przypomina sówki. Głos śnieżnej sowy? Może. Może nawet puszczyka. Gdybym zatkała sobie uszy gałązkami, mogłabym uznać, że słyszę puchacza. Ale nie sówkę.

Dunstan wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupio. Magiczna dziewczyna usiadła obok niego. Jej bliskość go oszałamiała. Wdychał jej zapach, czuł ją przez pory skóry. Pochyliła się ku niemu.

— Czy sądzisz, że rzuciłam na ciebie czar, piękny Dunstanie?

— Nie wiem.

Zaśmiała się i ów dźwięk przypominał szmer krystalicznego górskiego potoku, z bulgotem spływającego po kamieniach.

— Nie rzuciłam na ciebie zaklęcia, mój śliczny chłopcze. — Położyła się na trawie, patrząc w niebo. — Twoje gwiazdy — rzekła. — Jak wyglądają?

Dunstan położył się obok niej na zimnej łące i popatrzył w górę. Niewątpliwie gwiazdy wyglądały jakoś inaczej. Może miały w sobie dziś więcej barwy, bo lśniły na niebie niczym maleńkie klejnoty; może coś było nie tak z liczbą najmniejszych gwiazd, gwiazdozbiorów. W każdym razie kryło się w nich coś dziwnego i cudownego, ale też…

Leżeli obok siebie, wciąż patrząc w niebo.

— Czego pragniesz w życiu? — spytała magiczna dziewczyna.

— Nie wiem — przyznał. — Chyba ciebie.

— Ja pragnę wolności.

Dunstan ujął w dłoń srebrny łańcuszek, biegnący od jej przegubu do kostki i niknący w trawie. Szarpnął go. Był mocniejszy, niż się wydawał.

— Wykuto go z kociego oddechu, rybich łusek i światła księżyca, pomieszanych ze srebrem — poinformowała go dziewczyna. — Nie da się go zerwać, póki nie wypełnią się warunki zaklęcia.

— Ach tak. — Opuścił rękę.

— Nie powinien mi przeszkadzać, jest przecież bardzo długi, lecz świadomość jego obecności drażni mnie. Tęsknię też za krainą mego ojca. A czarownica nie jest najlepszą panią…

Umilkła. Dunstan przysunął się do niej. Uniósł dłoń ku jej twarzy i dotknął czegoś mokrego i ciepłego.

— Ależ ty płaczesz.

Nie odpowiedziała. Dunstan przyciągnął ją do siebie, niezdarnie ocierając jej twarz wielką dłonią, a potem pochylił się ku zapłakanemu obliczu dziewczyny i nieśmiało, nie wiedząc, czy zważywszy na okoliczności postępuje właściwie, pocałował ją w rozpalone usta.