Tak było ze wszystkim — prowizorka, improwizacja, spiłowywanie w celu dopasowania i zamalowywanie w celu zasłonięcia. Jeżeli nawaliła kamera, spędzałem czas przeznaczony na sen, konsultując się z nie mającymi akurat dyżuru inżynierami i sprawdzając, jakie części z tych, które są w magazynie mogą mi się przydać. Sprowadzenie czegokolwiek z ogromnej, ziemskiej studni grawitacyjnej było po prostu zbyt kosztowne, a Księżyc nie miał tego, czego potrzebowałem.
W tym czasie Shara pracowała jeszcze ciężej ode mnie. Żeby funkcjonować prawidłowo w warunkach braku ciążenia, ciało musi całkowicie zmienić system koordynacji ruchowej. Musiała zapomnieć wszystko, co kiedykolwiek wiedziała lub nauczyła się o tańcu i przyswoić sobie całkowicie nowy zestaw umiejętności. Okazało się to zadaniem znacznie trudniejszym niż przypuszczaliśmy. McGillicuddy miał rację — to, czego się nauczyła podczas rocznego pobytu w jednej szóstej ciążenia ziemskiego, było przesadzoną próbą zachowania ziemskich wzorców koordynacji. Odrzucenie ich wszystkich na raz było w praktyce łatwiejsze dla mnie.
Ale nie mogłem z nią ćwiczyć — musiałem zaniechać wszelkich pomysłów o filmowaniu z ręki i oprzeć swe plany jedynie na sześciu kamerach stacjonarnych. Na szczęście CLX — 5000S ma wspornik z przegubem kulowym — nawet za tymi przeklętymi, spolaryzowanymi szybami mogłem obracać każdą z kamer o czterdzieści stopni w poziomie. Nauka koordynowania za pomocą pulpitu ruchów wszystkich sześciu jednocześnie, wpłynęła na mnie wprost nadzwyczajnie: podniosła mnie o ten jeden, ostatni szczebel ku zjednoczeniu się z mą sztuką. Stwierdziłem, że potrafię ogarnąć świadomością wszystkie sześć monitorów, widzieć niemal sferycznie, obejmować je wszystkie wzrokiem, patrząc niczym jakieś sześciooczne stworzenie pod wieloma kątami na raz. Moja wyobraźnia stawała się holograficzna, moja świadomość wielowarstwowa. Po raz pierwszy naprawdę zaczynałem rozumieć trójwymiarowość.
W paradę wszedł mi wymiar czwarty. Stwierdzenie, że niemożliwe jest, aby nabrała dostatecznej sprawności w manewrowaniu w stanie nieważkości, by w wymaganym czasie doprowadzić do końca półgodzinny występ, zajęło Sharze dwa dni. Opracowała więc od nowa swój plan zajęć, przystosowując choreografię do wymogów sytuacji.
I jeśli o nią chodzi, wysiłek ten był też tym jedynym, ostatnim szczeblem do apoteozy.
W poniedziałek czwartego tygodnia rozpoczęliśmy zdjęcia do „Wyzwolenia”.
Ujęcie wprowadzające:
Niewielkie, turkusowe pudło widziane od wewnątrz. Wymiary nieznane, ale barwa wywołuje wrażenie bezmiaru, ogromnych odległości. Bujające się na tle ściany wahadło świadczy, że jest to środowisko o standardowej grawitacji, ale wahadło porusza się tak powoli i ma tak nieokreślony kształt, że nie sposób ocenić jego wielkość, a tym samym wymiary pomieszczenia.
Dzięki temu efektowi w chwili, gdy kamera wycofuje się i jesteśmy gwałtownie przenoszeni do właściwej perspektywy przez pojawienie się Shary — apatycznej, leżącej twarzą do podłogi, z głową zwróconą ku nam, pomieszczenie wydaje się być mniejsze, niż jest w rzeczywistości.
Shara ma na sobie beżowy trykot. Włosy koloru czystego mahoniu są ściągnięte do tyłu w luźny koński ogon, spływający na jedną łopatkę. Zdaje się nie oddychać. Nie daje znaku życia.
Wchodzi podkład muzyczny. Stary dobry Mahavishnu bez pośpiechu podaje na nieużywanych już nylonowych strunach akustycznej gitary akord e — moll. Po obu stronach pomieszczenia pojawia się para małych świec, tkwiących w prostych świecznikach z brązu. Obie są zgaszone.
Jej ciało…nie ma na to słów. Nie porusza się w sensie motorycznym. Można powiedzieć, że przebiega je skurcz, z tym, że to drgniecie rozpoczyna się wyraźnie od jej środka i rozchodzi na wszystkie strony. Shara pęcznieje, jakby cale jej ciało zaczerpnęło pierwszego oddechu życia. Ona żyje.
Zaczynają się jarzyć oba knoty świec. Muzyka przybiera ton spokojnego ponaglenia.
Shara unosi głowę i patrzy w naszym kierunku. Jej wzrok skupia się gdzieś za kamerą, jednak nie w nieskończoności. Jej ciało wije się, faluje, a jarzące się knoty są już węgielkami.
Gwałtowny wyrzut ciała unosi Sharę na kolana, rozsypując jej włosy na ramionach. Mahavishnu rozpoczyna cykliczną kaskadę pasaży, zwiększając coraz bardziej tempo. Z obu knotów zaczynają zakwitać w dół długie, pełzające jeżyki żółtopomarańczowego płomienia, a czubki knotów robią się niebieskie.
Rozkurcz ciała podrywa ją na równe nogi. Dwa płomienie, które opływały dotąd knoty załamują się, spazmują, aby po chwili stać się zwykłymi płomieniami świec, trzepoczącymi w regularnych odstępach. Do gitary dołączają czynele, tamburyn i bas. Świece pozostają w perspektywie, ale ich płomienie kurczą się i w końcu gasną.
Shara zaczyna badać możliwości ruchu. Z początku porusza się tylko prostopadle do linii widzenia kamery, zapoznając się z tym wymiarem. Każdy ruch rąk, nóg czy głowy jest wyraźnym prowokowaniem grawitacji — siły tak nieubłaganej, jak rozpad radioaktywny, jak sama entropia. Najgwałtowniejsze zrywy energii starczają tylko na chwile — poderwana noga opuszcza się, wyrzucone ramie opada. Musi walczyć, żeby utrzymać się na nogach. Nieruchomieje i popada w zadumę.
Jej ręce wyciągają się do kamery i w tym samym momencie zaczynamy ją widzieć z lewego profilu. Wyciąga ręce i po chwili zaczyna poruszać się w tym nowym wymiarze. (Gdy dochodzi do krawędzi kadru, przekazywany przez kamerę obraz zaczyna przesuwać się na naszym ekranie w prawo, natrafia po drodze na obraz przekazywany przez drugą kamerę, która bez zauważalnego przeskoku przejmuje Sharę, gdy gubi ją kamera pierwsza).
Ten nowy wymiar także nie zaspokaja pragnień Shary, która dąży do uwolnienia się od grawitacji. Jednak kombinacja dwóch odkrytych wymiarów umożliwia jej tak wiele permutacji ruchu, że przez chwile miota się w nich, eksperymentując. Przez następne piętnaście minut w tańcu streszczana jest cała przeszłość i historia Shary. W oszałamiającym tempie przewijają się w tym streszczeniu jazz, taniec nowoczesny i co wdzięczniejsze elementy gimnastyki artystycznej na poziomie olimpijskim.
To jest oferta, zdaje się mówić Shara, której nigdy nie zaakceptujecie. To, samo w sobie, nie było wystarczająco dobre.
I nie jest. Nawet mimo tej oszalałej energii i całkowitej nad nią kontroli, jej ciało wciąż powraca do zwykłej postawy wyprostowanej, tej prostej odmowy upadku.
Zaciskając zęby, rozpoczyna serie skoków — coraz dłuższych, coraz wyższych. W końcu zdaje się zawisać w powietrzu przez pełną sekundę, rwąc się do lotu. Kiedy, nieuchronnie, spada, czyni to opornie, w ostatniej dosłownie chwili podciągając nogi i zrywając się natychmiast po wykonaniu przewrotu w przód. Muzycy wpadają w trans. Widzimy ją teraz okiem jednej kamery — tej pierwszej. Zapaliły się znowu obie świece. Są małe, ale płoną jasno.