Skoki są teraz rzadsze i niższe i Shara do każdego dłużej się przygotowuje. Tańczy już od dwudziestu minut, wytężając wszystkie siły; gdy płomienie świec zaczynają zanikać, zanika też jej siła. W końcu wycofuje się pod obojętne wahadło, wydobywa z siebie resztki energii i zrywa się do biegu. Zbliża się szybko do nas. Na krótkim odcinku rozwija niewiarygodną szybkość, rzuca się w podwójne salto i odbiwszy jedną stopę od ziemi wzlatuje w górę, zdając się odpychać od pustego powietrza, by wznieść się jeszcze kilka centymetrów wyżej. Jej ciało wypręża się, oczy i usta rozwierają szeroko, płomienie osiągają maksymalną jasność, muzyka dochodzi do punktu kulminacyjnego zawodząc jękiem torturowanej gitary elektrycznej — spada, ledwie nadążając zamortyzować przewrotem upadek. Przechodzi do pozycji kucznej. Trwa tak przez długą chwile, a potem jej ramiona i głowa opadają stopniowo, ku podłodze. Płomienie świec kurczą się w dziwny sposób i zdają się gasnąć. Dudni teraz sam bas, schodząc do D.
Mięsień po mięśniu, ciało Shary rezygnuje ze zmagań. Powietrze wokół knotów drży, a te zdają się teraz być tak duże jak jej skulona postać.
Z widocznym wysiłkiem Shara unosi twarz do kamery. Maluje się na niej udręka, oczy są niemal zamknięte. Długie solo perkusji.
Wszystko na raz — otwiera szeroko oczy. prostuje ramiona i ściąga je. Jest to najznakomitszy i najpełniejszy gest, jaki można sobie wymarzyć. Filmowany jest w czasie rzeczywistym, a wygląda jak kręcony w zwolnionym tempie. Trwa w tej pozycji. Mahavishnu przemieszcza się z wzrastającą szybkością z niskostrojonej struny basowej do akordu D, z wytłumioną czwartą struną. Shara nie porusza się.
Przełączamy się po raz pierwszy na obraz, przekazywany przez kamerę zainstalowaną w suficie, na dużej wysokości. Gdy szybkość uderzeń w struny gitary wzrasta do punktu, w którym akord zdaje się być nieustającym, wiszącym w powietrzu brzęczeniem, Shara, wciąż skulona, unosi powoli głowę i w końcu patrzy wprost na nas. Zastyga tak na wieczność, jak sprężyna nakręcona do ostatecznych granic…
…i eksploduje, wzbijając się w górę, ku nam. Leci płynnie, szybciej niż się spodziewamy, zbliżając się coraz bardziej i bardziej. W końcu jej ramiona znikają po obu stronach kadru, a ekran wypełnia twarz, obramowana dwiema świecami, które momentalnie rozkwitają kroplami żółtego płomienia. Gitara i bas toną w zespole.
Niemal od razu Shara szybko się od nas oddala i znowu ujęcie robi pierwsza kamera. Widzimy, jak tancerka mknie dziesięć metrów w dół, w kierunku podłogi. W połowie drogi zmienia zamiar i skręca, przechodząc w absolutnie płaską trajektorie, po której przelatuje całą długość pomieszczenia. Uderza o przeciwległą ścianę z łomotem, słyszalnym pomimo muzyki. Jej uda wchłaniają energie kinetyczną, a potem uwalniają ją i znowu pędzi ku nam, ciągnąc za sobą wyprostowane pasmo włosów. Na naszym ekranie rośnie szeroki uśmiech tryumfu.
Przez następne pięć minut wszystkie sześć kamer daremnie usiłuje śledzić, jak Shara miota się po ogromnym pomieszczeniu niczym koliber, próbując wydostać się z klatki. Grawitacja została pokonana. Podstawowe założenie tańca jest obalone.
Shara jest przetransformowana.
Zatrzymuje się wreszcie w połowie drogi miedzy sufitem, a podłogą. Ramiona, nogi, palce, twarz wyprężone na zewnątrz. Jej ciało powoli wiotczeje. Cztery skupione na niej kamery przekazują teraz poczwórny obraz, zespół gra swoje ostatnie E — dur i… cichnie.
Nie miałem ani czasu, ani sprzętu, żeby przygotować takie efekty specjalne, jakie chciała Shara. Znalazłem więc sposoby na nagięcie rzeczywistości do moich potrzeb. Pierwszy odcinek ze świecą był zdublowanym, puszczonym od końca obrazem zapalonej świecy, filmowanej od góry w bardzo zwolnionym tempie. Drugi odcinek był zwykłą rejestracją liniowej rzeczywistości. Zapaliłem świece, zacząłem kręcić — i kazałem wstrzymać ruch obrotowy Pierścienia. W warunkach zerowej grawitacji świeca zachowuje się dziwnie. Powstające przy spalaniu rzadkie gazy nie unoszą się w górę i nie dopuszczają do płomienia powietrza docierającego doń zwykle od spodu. Płomień przygasa: przyczaja się. Przywróćcie grawitacje po upływie mniej więcej minuty, a znowu ożyje. Pozostała mi tylko pewna manipulacja szybkościami, by zgrać wszystko z muzyką i tańcem Shary. Ten pomysł podsunął mi Harry Stein, brygadzista grupy technicznej zespołu „Skyfac”, który pomagał mi w projektowaniu trików potrzebnych Sharze do następnego tańca.
Rzuciłem obraz na wideościanę w Sali Klubowej Pierścienia Jeden i na czas transmisji na Ziemie zgromadzili się tam wszyscy, którzy mogli oderwać się od swych obowiązków. Prawie o całe pół sekundy wcześniej niż cały świat widzieli dokładnie to, co za pośrednictwem światowego systemu łączności satelitarnej było przekazywane na Ziemie (Carrington załatwił dwadzieścia pięć minut programu bez wstawek reklamowych).
Transmisje spędziłem, obgryzając paznokcie, w kabinie łączności. Obeszło się jednak bez wpadki, wyłączyłem więc swoją konsole i zdążyłem jeszcze do Sali Klubowej, żeby ujrzeć drugą połowę owacji, jaką stojąc zgotowali Sharze członkowie załogi „Skyfac”. Shara stała przed ekranem, obok niej siedział Carrington, a różnice w ich minach uznałem za pouczającą. Przez cały czas wierzyła w siebie, zatwierdziła do rozpowszechnienia swoją taśmę — była świadoma, z tą nieprawdopodobną obiektywnością, do której zdolnych jest niewielu artystów, że ten szalony aplauz jest tym, na co zasługiwała. Ale jej twarz zdradzała, że była głęboko zaskoczona i głęboko wdzięczna za to, że otrzymuje to, na co zasługuje.
Carrington, ze swej strony, promieniał tryumfem dziwnie przemieszanym z ulgą. On również wierzył w Sharę i wsparł ją wielką inwestycją — ale jego wiara była wiarą biznesmana w grę, o której wie, że się opłaci i gdy obserwowałem blask jego oczu i migotanie kropelek potu na czole, zdałem sobie sprawę, że żaden człowiek interesu nigdy nie podejmie kosztownego ryzyka bez obawy, iż może się ono skończyć fiaskiem, które zapoczątkuje powolną utratę jego podstawowego towaru: twarzy.
Widok tego rodzaju tryumfu w zestawieniu z radością Shary zepsuł mi te chwile i zamiast wzruszyć się jej sukcesem, ze zdziwieniem stwierdziłem, że niemal jej nienawidzę. Spostrzegła mnie i pomachała, żebym poszedł i stanął u jej boku przed wiwatującym tłumem, ale odwróciłem się na pięcie i dosłownie wypadłem z sali. Pożyczyłem od Harry’ego Steina flaszkę i zalałem się w trupa.
Nazajutrz rano miałem wrażenie, że moja głowa jest piętnastoamperowym bezpiecznikiem w czterdziestoamperowym obwodzie i że nie pękła jeszcze tylko dzięki naprężeniom powierzchniowym. Bałem się gwałtownie poruszyć. Kac znika powoli, nawet przy małym ciążeniu.
Zabrzęczał telefon — nie miałem czasu go przerobić — i nieznany mi młody człowiek oznajmił uprzejmie, że pan Carrington wzywa mnie do swego gabinetu. Natychmiast. Powiedziałem mu o czopku z drutu kolczastego i co pan Carrington może sobie z nim zrobić — natychmiast. Nie zmieniając wyrazu twarzy powtórzył wiadomość i wyłączył się.
Wpełzłem więc w swoje ubranie, postanowiłem zapuścić brodę i wyszedłem. Po drodze zastanawiałem się na co i po co zamieniłem swoją niezależność.
Gabinet Carringtona był przytłaczająco gustowny, ale przynajmniej oświetlenie miał stonowane. Co najlepsze, system filtrujący potrafił sobie poradzić z dymem — w powietrzu wisiał słodkawy zapach popielniczki. Przyjąłem od Carringtona pokaźną szklanice Maoi — Zowie z czymś zbliżonym do wdzięczności i zacząłem topić w niej swego kaca.
Obok jego biurka siedziała Shara. Miała na sobie trykot i warstwę potu. Najwidoczniej spędziła ranek na próbach do następnego tańca. Czułem się zawstydzony, a co za tym idzie zły i unikając jej oczu nie odpowiedziałem nawet na jej przywitanie. Zaraz za mną weszli Panzella i McGillicuddy, rozprawiając o ostatniej obserwacji tajemniczego obiektu z głębin kosmosu, który ukazał się teraz w pasie asteroidów. Spierali się miedzy sobą, czy wykazuje on oznaki inteligencji, czy nie, a ja pragnąłem tylko, żeby się wreszcie zamknęli.