— Nie może pan gwarantować, że którekolwiek z nas przeżyje dzisiejszy dzień — warknęła.
Znów odwróciła się w stronę Carringtona i utkwiła w nim wzrok. — Bryce, pozwól mi zaryzykować. — Jej twarz dokonała straszliwego wysiłku i wykrzywiła się w uśmiechu. — To ci się opłaci.
Carrington smakował ten jej uśmiech i pełne poddanie w jej głosie jak człowiek rozkoszujący się czerwonym winem. Miałem chęć rozszarpać go własnymi rękoma i zębami na kawałki i jednocześnie modliłem się, żeby dorzucił jeszcze jedno okrucieństwo, aby ostatecznie odwieść ją od tego zamiaru. Ale nie doceniłem jego rzeczywistego okrucieństwa.
— Prowadź dalej swoje próby, moja droga — powiedział w końcu. — Podejmiemy ostateczną decyzje, gdy przyjdzie na to czas. Będę musiał to przemyśleć.
Nie pamiętam, abym kiedykolwiek w życiu czuł się równie bezradny jak wtedy, równie bezsilny. Wiedząc, że to daremne, powiedziałem:
— Sharo, nie mogę pozwolić, abyś ryzykowała życiem…
— Ja to zrobię, Charlie — przerwała mi — z tobą czy bez ciebie. Nikt nie rozumie tego co robię na tyle dobrze, żeby to rejestrować tak jak ty, ale jeśli chcesz się wycofać, nie mogę cię zatrzymywać.
Carrington obserwował mnie z jakimś obojętnym zainteresowaniem.
— No wiec? — nalegała.
Zakląłem szpetnie.
— Znasz odpowiedź.
— No to bierzmy się do roboty.
Nowicjusze są transportowani na ciężarnych kijach od mioteł. Starzy wyjadacze zwieszają się na rękach ze śluzy i dyndają, trzymając się uchwytów po zewnętrznej stronie wirującego Pierścienia (nie jest to trudne przy ciążeniu mniejszym niż połowa ziemskiego). Zwracają się twarzą w kierunku wirowania i kiedy pod horyzontem pojawia się miejsce przeznaczenia, po prostu puszczają uchwyt. Niezbędnych korekt kursu dokonuje się za pomocą silniczków rakietowych wbudowanych w rękawice i buty. Pokonywane odległości nie są duże. A jednak tacy śmiałkowie stanowią tylko nieliczną gromadkę starych wyg.
Mając za sobą więcej godzin spędzonych w stanie nieważkości niż niektórzy technicy od lat zatrudnieni na „Skyfac”, byliśmy z Sharą starymi wyjadaczami. Z naszych silniczków korzystaliśmy rzadko i efektywnie, głównie po to, by wygasić energie, kinetyczną, nadawaną nam przez Pierścień, który opuszczaliśmy. Mieliśmy larynogofony i odbiorniczki wielkości aparatów słuchowych, ale w drodze przez pustkę, nie rozmawialiśmy. Znalezienie się w środowisku pozbawionym lokalnego pionu — wyraźnie określonej „góry” i „dołu” — myśli i wywołuje niepokój bardziej, niż może to sobie wyobrazić ktoś, kto nigdy nie opuszczał Ziemi. Z tego tylko powodu, wszystkie konstrukcje zespołu „Skyfac” są ustawiane w tej samej, wyimaginowanej „ekliptyce”, ale niewiele to pomaga. Zastanawiałem się niejednokrotnie, czy kiedykolwiek do tego przywyknę — a jeszcze częściej zastanawiałem się, czy w ogóle powinienem przyzwyczajać się do braku bólu w nodze. Zdawała się już boleć mnie mniej nawet niż przy wirowaniu.
Wylądowaliśmy na powierzchni naszego nowego studia z impetem mniejszym niż lądujący na ziemi spadochroniarz. Była to stalowa kula, obłożona bateriami słonecznymi i ekranami cieplnymi. Połączono ją z innymi trzema kulami, znajdującymi się w różnych stadiach budowy. Nawet teraz pracowali na nich chłopcy Harry”ego Steina. McGillicuddy powiedział mi, że po ukończeniu ten kompleks wykorzystywany będzie do „przetwarzania w kontrolowanej gęstości”, a kiedy powiedziałem: „Co pan powie?” dodał: „Spienianie dyspersyjne i odlewanie w kontrolowanej gęstości”, jak gdyby to wyjaśniało wszystko. Może i wyjaśniało. W chwili obecnej było to studio Shary.
Śluza prowadziła do dość ciasnej przestrzeni roboczej, otaczającej mniejszą kule wewnętrzną, która miała średnice jakichś pięćdziesięciu metrów. Wewnętrzna kula była również hermetyczna i docelowo miała zawierać próżnie, teraz jednak jej śluzy stały otworem. Zdjęliśmy skafandry, a Shara, trzymając się wspornika, zdjęła ze swego skafandra bransoletki z silniczkami rakietowymi i nałożyła je na kostki nóg. Potem zapięła na przegubach obrączki z takimi samymi silniczkami. Jako biżuteria były trochę za masywne — ale mogły pracować nieprzerwanie przez dwadzieścia minut, przy czym w normalnej atmosferze i przy odpowiednim oświetleniu ich praca była zupełnie niewidoczna. Bez nich taniec przy zerowym ciążeniu byłby niewypowiedzianie trudniejszy.
Gdy zapinała ostatni pasek, podpłynąłem do niej od przodu i chwyciłem się za wspornik.
— Sharo…
— Poradzę sobie, Charlie. Będę ćwiczyła przy trzykrotnym przeciążeniu i spała przy dwukrotnym, ale dopnę swego. Wiem, że potrafię.
— Mogłabyś opuścić „Masa to czasownik” i przejść od razu do „Gwiezdnego tańca”.
Potrząsnęła głową.
— Nie jestem jeszcze do niego gotowa i nie jest jeszcze gotowa widownia. Najpierw muszę przeprowadzić ich i siebie przez taniec w kuli, w przestrzeni zamkniętej, zanim będę gotowa do tańca w otwartym kosmosie albo zanim oni będą gotowi do jego odbioru. Muszę uwolnić swój i ich umysły od każdego z przyjętych wyobrażeń o tańcu, zmienić wszystkie jego założenia. Nawet dwa etapy to za mało — ale to jest nieprzekraczalne minimum — jej oczy złagodniały. — Charlie, ja muszę.
— Wiem — burknąłem i odwróciłem się od niej. Łzy są przykrą rzeczą w stanie nieważkości — nigdzie nie spływają. Tworzą po prostu głupio wyglądające, wypukłe szkła kontaktowe, w których pływa świat. Zacząłem podciągać się po powierzchni kuli w kierunku stanowiska kamery, którą pracowałem, Shara zaś wpłynęła do jej wnętrza, żeby rozpocząć próbę.
Instalując swój sprzęt, przeciągając kable pomiędzy wspornikami i dołączając je do dryfujących rozgałęziaczy, modliłem się. Po raz pierwszy od lat. Modliłem się, żeby Sharze się udało. Żeby udało się nam obojgu.
Następne dwanaście dni było najtrudniejszym okresem mego życia. Shara pracowała równie ciężko, jak ja. Połowę każdego dnia spędzała na próbach w studio, połowę reszty na ćwiczeniach w 2,5 g (to maksimum, na jakie zgodził się Panzella), a trzy z pozostałych sześciu godzin w łóżku Carringtona, starając się zadowolić go na tyle, żeby pozwolił jej na wydłużenie limitu czasu. Może spała przez te kilka godzin które jej pozostawały. Wiem tylko, że nigdy nie wyglądała na zmęczoną, nigdy nie pokazywała po sobie zniechęcenia i nigdy nie traciła swej zawziętej determinacji. Uparcie, opornie jej ciało wyzbywało się niezgrabności, przybierając wdzięk w środowisku, w którym wymaga to nadzwyczajnej koncentracji. Jak dziecko uczy się chodzić, tak Shara uczyła się latać.
Ja zaś zaczynałem się nawet przyzwyczajać do braku bólu w nodze.
Cóż mogę powiedzieć o „Masie”, skoro jej nie widzieliście? Nie sposób jej opisać, tak samo, jak nie można słowami opisać symfonii. Konwencjonalna terminologia taneczna jest, ze względu na wbudowane w nią założenia, zupełnie bezużyteczna i jeśli w ogóle obeznani jesteście z nową nomenklaturą, to musicie znać „Masa to czasownik”, z której czerpie ona swoje nazewnictwo.
Niewiele też mogę powiedzieć o technicznych aspektach „Masy”. Nie było w niej żadnych efektów specjalnych, nie było nawet podkładu muzycznego. Wspaniała muzyka Raoula Brindle”a skomponowana została na podstawie samego tańca i nałożona na ścieżkę dźwiękową za moim pozwoleniem w dwa lata później. Ale nagrodę Emmy dostałem za oryginalną, niemą wersje. Cały mój wkład, poza montażem i zainstalowaniem dwóch trampolin, sprowadzał się do zamaskowania źródeł rozproszonego światła, które grupami otaczały obiektywy kamer i takiego ich połączenia, że były zasilane tylko wtedy, gdy nie znajdowały się w kadrze pracującej kamery. Dzięki temu Shara była wciąż oświetlona od przodu i miała dwa (nie zawsze jednakowej wielkości) cienie. Nie próbowałem nawet wprowadzać błyskotliwej pracy kamer; po prostu rejestrowałem jej taniec zmieniając ujęcie tylko wtedy, gdy wychodziła mi z kadru.