Выбрать главу

I wtedy wydało mi się, że upłynęło masę czasu. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodziły przytłumione, odgłosy jakiejś paplaniny przez interkom, ale nasz nie był włączony do sieci. W końcu jednak zaczęliśmy chaotycznie rozmawiać, dyskutując nad spodziewaną reakcją krytyki na „Masa to tylko słowo”, spierając się, czy warto prowadzić jej analizę, czy też teatr naprawdę umarł… Poruszaliśmy wszystkie tematy naraz, wszystkie z wyjątkiem planów na przyszłość. W końcu nie było już o czym rozmawiać, więc zamknęliśmy się znowu. Powinienem chyba powiedzieć, że znajdowaliśmy się w szoku.

Z niewiadomej przyczyny wyszedłem z niego pierwszy.

— Co jest, u diabła? Czemu to trwa tak długo? — warknąłem ze złością.

Tom zaczął mówić coś uspokajającego, potem zerknął na zegarek i wykrzyknął:

— Masz racją. To już ponad godzinę.

Spojrzałem na zegar ścienny, zaplątałem się beznadziejnie, dopóki nie zorientowałem się, że wskazuje czas Greenwich, zamiast czasu Wall Street i stwierdziłem, że Tom nie myli się.

— Do licha — krzyknąłem — całe cholerne sedno tej awantury tkwi w tym, żeby uchronić Sharę przed przekroczeniem limitu czasu przebywania w stanie nieważkości! Idę na dziób.

— Poczekaj, Charlie — Tom dwiema zdrowymi rękami odpiął pasy szybciej ode mnie. — Zostań tutaj i ochłoń trochę. Pójdę się dowiedzieć skąd ta zwłoka.

Wrócił po kilku minutach. Twarz miał odprężoną.

— Nigdzie nie lecimy. Cox otrzymał rozkazy, żeby się stąd nie ruszać.

— Co? Tom, o czym ty do diabła mówisz?

Jego głos brzmiał całkiem zabawnie.

— Czerwone ćmy. A może raczej podobne do pszczół. W balonie.

Nie mógł po prostu żartować, a to znaczyło, że niedawne przeżycia dokładnie poprzestawiały mu wszystkie klepki w głowie, co z kolei oznaczało, że w jakiś sposób zbłądziłem w mój ulubiony koszmar, w którym każdy oprócz mnie popada w szaleństwo i zaczyna do mnie bełkotać coś, czego nie rozumiem. Pochyliłem więc głowę jak rozwścieczony byk i wypadłem z kajuty tak szybko, że drzwi ledwie zdążyły ustąpić mi z drogi.

Kiedy dopadłem drzwi prowadzących na mostek, pędziłem już tak szybko, że można mnie było zatrzymać tylko przewracając na podłogę. Członkowie załogi zostali kompletnie zaskoczeni. W progu wywiązała się krótka szamotanina i po chwili byłem już na stanowisku dowodzenia. W chwile później doszedłem do wniosku, że mnie również ogarnia szaleństwo, co w jakiś sposób uporządkowało natłok kłębiących się w mej głowie myśli.

Frontowa ściana mostka była jednym, ogromnym ekranem wideo. Kłębiło się na nim, wyraźne na tle czarnej głębi, jak papierosy w mroku, mrowie czerwonych ciem.

Przeświadczenie o nierealności tego zjawiska uspokoiło mnie trochę. Ale w chwile potem Cox przywołał mnie do rzeczywistości, wrzeszcząc.

— Wynoś się stąd, człowieku.

Gdyby mój umysł znajdował się w normalnym stanie, ten krzyk wymiótłby mnie za drzwi i poniósł w najdalszy kąt statku. W mojej obecnej kondycji psychicznej zdołał tylko skłonić mnie do zaakceptowania tej niemożliwej sytuacji. Otrząsnąłem się jak mokry pies i odwróciłem w stronę Coxa.

— Majorze — powiedziałem z desperacją — co się tu dzieje?

Tak jak króla może zadziwić pachołek, który odmawia przyklęknięcia na jego widok, tak Coxa zaskoczył fenomen, że ktoś śmiał nie posłuchać jego rozkazu. Tylko dzięki temu uzyskałem odpowiedź.

— Stanęliśmy oko w oko z inteligentnym, obcym życiem — powiedział krótko. — Przypuszczam, że to rozumne plazmoidy.

Nigdy, ani przez chwile, nie pomyślałem, że ten tajemniczy obiekt, skaczący jak żaba po układzie słonecznym od chwili mojego przybycia na „Skyfac” jest żywy. Uczyniłem wysiłek, żeby to sobie uzmysłowić, po czym zaniechałem tego przekraczającego moją wyobraźnie zadania i wróciłem do priorytetowej sprawy, która mnie tu przywiodła.

— Równie dobrze może to być osiem malutkich reniferków. Nic mnie to nie obchodzi. Musicie natychmiast sprowadzić te. puszkę od konserw z powrotem na Ziemie..

— Sir, na tym statku ogłoszono alarm i znajduje się on obecnie w stanie pogotowia bojowego. W tej chwili stygną nietknięte wszystkie kolacje w Północnej Ameryce. Będę się uważał za szczęściarza, jeśli jeszcze kiedyś ujrzę. Ziemie. A teraz proszę wyjść z mojego stanowiska dowodzenia.

— Przecież pan nic nie rozumie. Shara przekracza swój limit. To wasze opieprzanie się ją zabije. Przecież przyleciał pan tu po to, żeby temu zapobiec, jasna cholera…

— PANIE ARMSTEAD! To jest okręt wojenny. Stoimy twarzą w twarz z ponad pięćdziesięcioma inteligentnymi istotami, które dwadzieścia minut temu pojawiły się nie wiadomo skąd, istotami, które, jak z tego wynika, posługują się napędem, o którym nie mamy zielonego pojęcia, napędem, nie posiadającym żadnych widocznych elementów mechanicznych. Jeżeli dzięki temu poczuje się pan lepiej, to powiem panu, że dociera do mnie, iż mam na pokładzie pasażerów o realnej dla mojego gatunku wartości. Być może nawet więcej wartych niż ten statek i ktokolwiek inny na nim przebywający. Jeśli to pana w jakiś sposób usatysfakcjonuje, to powiem panu, że świadomość tego wywołuje moją rozterkę, której potrzebuje jak pryszcza na tyłku, a możliwość zejścia z tej orbity mam taką samą, jak wyhodowanie sobie rogów. Czy teraz opuści pan ten mostek, czy woli pan, żeby pana wywleczono?

Nie skorzystałem z pozostawionej mi szansy podjęcia decyzji; wywleczono mnie.

Z drugiej jednak strony, zanim wróciłem do naszej kajuty, Cox włączył już nasz wideofon do sieci i za jego pośrednictwem mogliśmy również odbierać obraz przekazywany na stanowisko dowodzenia. Gdy wchodziłem, Shara i Tom z wytężoną uwagą wpatrywali się w ekran. Nie mając nic lepszego do roboty, poszedłem za ich przykładem.

Tom miał rację. Gwałtownością ruchów przypominały raczej pszczoły. Nie mogłem ich dokładnie policzyć: około pięćdziesięciu. I znajdowały się w balonie — niewyraźnym, ledwo widocznym tworze, tkwiącym na pograniczu miedzy przezroczystością a półprzeźroczystością. Chociaż miotały się jak oszalałe, czyniły to tylko w przestrzeni ograniczonej kulistym balonem — nie opuszczały go ani na chwile. Zdawały się nawet nie dotykać jego wewnętrznej powierzchni.

Podczas gdy tak patrzyłem, z moich nerek wypłukane zostały resztki adrenaliny, ale — pozostało mi poczucie udaremnionej potrzeby zrobienia czegoś ważnego. Starałem się pogodzić z faktem, że te efekty specjalne reprezentowały sobą coś, co jest… ważniejsze od Shary. Było to spostrzeżenie przejmujące pierwotnym lekiem, ale nie potrafiłem się od niego uwolnić.

W mojej głowie darły się dwa głosy, każdy wywrzaskujący pytania na całe gardło, każdy ignorujący pytania tego drugiego. Jeden wrzeszczał: — Czy te stworzenia są przyjaźnie nastawione do ludzi? A może wrogo? A czy one w ogóle używają takich pojęć? Jak daleko stąd? Skąd są? Drugi głos był mniej ambitny, ale tak samo donośny; powtarzał tylko w kółko: Jak długo jeszcze możemy pozostawić Sharę w stanie nieważkości, nie skazując jej na śmierć?

Głos Shary był pełen zachwytu.

— One… one tańczą.

Przyjrzałem się uważniej. Jeśli nawet w tym tańcu much nad śmietnikiem istniała jakaś prawidłowość, to ja nie potrafiłem jej dostrzec.

— Dla mnie jest to zwykłe zamieszanie.

Charlie, popatrz uważnie. Tyle oszalałej aktywności, a nigdy nie zderzają się ze sobą, ani ze ściankami tej otoczki, w której się znajdują. Muszą poruszać się po orbitach tak pieczołowicie wychoreografowanych, jak orbity elektronów.

— Czy atomy tańczą?