Jest taka gra, którą prowadzi się w myślach. Zawsze, gdy ktoś przykuwa waszą uwagę, zaczynacie snuć na jego temat rozmaite domysły. Próbujecie, opierając się na jego wyglądzie, określić jego charakter i przywary. Ten? Gburowaty, niedbały — nie zakręca tubki z pastą do zębów i pije whisky bez wody. Ta? Typ studentki szkoły teatralnej, używa prawdopodobnie wkładki domacicznej i pisze listy stylizowaną kaligrafią swego wynalazku. Ci? Wyglądają na nauczycieli z Miami, którzy przybyli tutaj, żeby po raz pierwszy w życiu zobaczyć prawdziwy śnieg i prawdopodobnie uczestniczą w jakimś zjeździe. Czasami byłem bardzo blisko. Nie pamiętam, jak w tych pierwszych dwudziestu minutach zaszufladkowałem Sharę Drummond. Gdy zaczęła tańczyć, wszystkie uprzedzenia wyparowały mi z głowy. Stała się dla mnie czymś nieziemskim, czymś niepoznawalnym, żywym mostem pomiędzy naszym światem, a światem, w którym mieszkają Muzy.
Wiem chyba wszystko, co można wiedzieć o tańcu, a jednak nie potrafiłem zaliczyć do jakiejkolwiek kategorii, sklasyfikować ani nawet zrozumieć tańca, który wykonywała tego popołudnia. Śledziłem go, nawet mi się podobał, ale nie byłem w stanie go pojąć. Tancerze mówią o swoim „centrum”, miejscu, wokół którego koncentrują się wykonywane przez nich ruchy, często bardzo bliskim środka ciężkości. Starają się tańczyć „od centrum”, a pojecie „skurczu i rozkurczu”, na którym w tak wielkim stopniu opiera się Taniec Nowoczesny zależy właśnie od tego centrum, bo w nim skupia się cała energia. Centrum Shary zdawało się zgodnie z jej wolą przemieszczać po całej sali. Kończyny były z nim związane raczej z wyboru niż z konieczności. Jakim to słowem nazywana jest najbardziej zewnętrzna cześć słońca, cześć, którą widać nawet podczas zaćmienia? Korona? Tym właśnie były jej kończyny: cztery wydłużone jeżyki płomieni, podążające za centrum po jego mimośrodowej, wirującej orbicie, wijące się płynnie po jego powierzchni. To, że dwie dolne często stykały się z podłogą wyglądało na przypadek — prawdę powiedziawszy, drugie dwie dotykały podłogi niemal tak samo regularnie.
Inni studenci też tańczyli. Wiem to stąd, że dwie automatyczne wideokamery nie zaniedbywały się w pracy jak ja i zarejestrowały ten taniec jako całość. Zatytułowany był „Narodziny” i opisywał tworzenie się galaktyki, która w końcu przypominała Andromedę. Nie było to dokładne odmalowanie tego procesu i nie miało takim być. Symboliczna wymowa przywodziła na myśl narodziny galaktyki.
Gdy to teraz wspominam, uświadamiam sobie, że dostrzegałem wtedy tylko jądro tej galaktyki: Sharę. Towarzyszący jej studenci przesłaniali ją od czasu do czasu, a ja tego nawet nie zauważyłem. Patrzenie na nią sprawiało ból.
Jeżeli wiecie coś niecoś o tańcu, wszystko to musi dla was brzmieć strasznie. Taniec o mgławicy? Wiem, wiem, to śmieszne. Ale udało się. Udało w najnormalniejszy, przyziemny sposób — z tym tylko, że Shara była za dobra w porównaniu z resztą zespołu. Nie należała do tej gorliwej grupy niezgrabnych, niedouczonych terminatorów. Przypominało to słuchanie Stevelanda Wondera usiłującego śpiewać z przygodną kapelą w jakimś montrealskim barze.
Ale nie to sprawiało ból.
„Le Maintenant” była skromną restauracją, ale jedzenie podawano w niej dobre i cieszyła się świetną opinią. Już jej nie ma. Norrey i Shara nie chciały trawki, ale przy moim stylu pracy to pomaga. Poza tym potrzebowałem paru sztachów, bo jak tu powiedzieć tej uroczej damie, że jej marzenie jest nieziszczalne.
Nie potrzebowałem pytać Shary, by wiedzieć, że jej największym marzeniem jest taniec. Więcej — taniec profesjonalny. Często rozważałem motywy, jakimi kierują się zawodowi artyści, wybierając swój zawód. Jedni szukają narcystycznego zapewnienia, że inni zapłacą za bilet, żeby ich zobaczyć lub posłuchać. Inni są tak niekompetentni albo niezaradni, że nie potrafią w żaden inny sposób zarobić na życie. Jeszcze inni mają w zanadrzu coś, co jak sądzą, wymaga przekazania światu. Przypuszczam, że w przypadku większości artystów ma miejsce kombinacja wszystkich trzech motywów. To nie zarzut potrzebujemy tego, co dla nas robią. Powinniśmy być zadowoleni, że mają jakieś motywy.
Ale Shara należała do tych najmniej licznych. Tańczyła, bo po prostu czuła tego potrzebę. Musiała mówić rzeczy, których nie sposób wyrazić w żaden inny sposób i z mówienia ich musiała czerpać sens życia. Wszystko inne wypaczyłoby i zdeformowało wymowę jej tańca. Wiedziałem to po obejrzeniu jednego jej występu.
Na nabieraniu jedzenia w usta, przeżuwaniu go, przełykaniu i ponownym nabieraniu (umiarkowanych ilości, celem zyskania niewielkiej zwłoki czasowej, jaką przynosi konsumpcja) upłynęło więcej niż pół godziny. Dopiero potem zażądano ode mnie, żebym powiedział coś więcej ponad sporadyczne chrząknięcia w odpowiedzi na obiadową paplaninę pań. Gdy pojawiła się kawa, Shara spojrzała mi prosto w oczy i zapytała:
— Potrafisz mówić, Charlie?
To była cała siostra Norrey.
— Tylko bzdury.
— Nic podobnego.
— Lubi pani tańczyć, panno Drummond?
— Co to znaczy „czy lubię”? — spytała poważnie. — I na miłość boską, niech mi pan wreszcie powie, czemu pan się tak uparł, żeby ze mną nie rozmawiać? Martwię się o pana.
— Sharo! — Norrey sprawiała wrażenie skonsternowanej.
— Cicho. Chce to wiedzieć.
— Sharo — spróbowałem. — Miałem zaszczyt spotkać się z Bertramem Rossa. Byłem kiedyś na jego występie i podziwiałem jego taniec. Znajomy reżyser zabrał mnie za kulisy tak, jak zabiera się dzieciaka, żeby mu pokazać Świętego Mikołaja. Spodziewałem się, że gdy wypoczywa po zejściu ze sceny, wygląda starzej. Wyglądał młodziej. Przemówił do mnie. Po chwili przestałem otwierać usta, bo i tak nie dobywał się z nich żaden dźwięk.
Milczała, spodziewając się dalszego ciągu. Dopiero stopniowo zaczęła pojmować komplement i jego wymiar. Zakładałem, że będzie oczywisty. Większość artystów oczekuje komplementów. Gdy go wreszcie zrozumiała, nie zaczerwieniła się ani nie uśmiechnęła z zażenowaniem. Nie pochyliła głowy i nie powiedziała „Och, przestań”. Nie powiedziała „Pochlebiasz mi”, nie spuściła wzroku.
Pokiwała powoli głową i powiedziała:
— Dziękuje, Charlie. To dużo więcej warte niż pusta gadanina — w jej uśmiechu czaił się cień smutku, jakbyśmy oboje dzielili ze sobą puentę ciętego dowcipu.
— Nie ma za co.
— Na miłość boską, Norrey. Czemu wyglądasz na taką wściekłą?
— Ona jest zła na mnie — wtrąciłem. — Powiedziałem coś niewłaściwego.
— To było coś niewłaściwego?
— Ano było, panno Drummond. Sądzę, że powinna pani zrezygnować z tańca.
— Zwracaj się do mnie po imieniu. Sądzisz, że powinnam… co?
— Charlie… — zaczęła Norrey.
— Miałem ci powiedzieć, że nie wszyscy możemy być zawodowymi tancerzami. Miałem ci, Sharo, powiedzieć, żebyś rzuciła taniec… zanim on rzuci ciebie.
W tym pragnieniu bycia dla niej miłym, byłem chyba jeszcze brutalniejszy niż to konieczne. Miałem się dopiero nauczyć, że szczerość nigdy nie zrażała Shary Drummond. Ona jej wymagała.
— Dlaczego ty? — tylko tyle powiedziała.
— Jedziemy na tym samym wózku, ty i ja. Oboje mamy taki świerzb, którego nasze ciała nie pozwalają nam podrapać.
Jej oczy złagodniały — A jaki jest ten twój świerzb?