Mówił o Sharze i jej życiu.
Coraz to nowe wypowiedzi o nadziei rozpoczynały się tylko po to, by rozpaść się w zamęt i ruinę. Coraz to nowe kaskady energii usiłowały się rozładować i znajdowały tylko frustrację. Naraz zakreśliła figurę, która wydawała mi się znajoma i po kilku chwilach rozpoznałem ją: ruch zamykający „Masa to czasownik”. Nie powtórzony — streszczony, jakby okrojony, coś na kształt echa. Ten nowy kontekst nadał Trzem Pytaniom straszniejszą wymowę. I jak poprzednio, ruch ten przeszedł w ostateczny, bezlitosny skurcz, w to całkowite wchłoniecie w siebie całej energii. Jej ciało stało się wrakiem dryfującym przez kosmos, zapomnianym. Energia jej istnienia wciągnięta do wewnątrz stała się niewidoczona.
Nieruchomi dotąd obcy poruszyli się po raz pierwszy.
I nagle eksplodowała, rozkwitając ze skurczu, w którym trwała nie tak, jak rozwija się sprężyna, ale jak kwiat wytryskujący z nasiona. Siła tego rozkurczu cisnęła nią przez pustkę, jakby galaktyczne wichury porwały ją, niczym huragan mewę. Jej punkt ciężkości zdawał się gnać przez czas i przestrzeń ciskając jej ciało w nowy taniec.
A ten nowy taniec mówił: Oto, co znaczy być człowiekiem: widzieć zasadniczą, egzystencjalną bezowocność wszelkiej swej działalności, wszystkich dążeń — i działać, dążyć do czegoś. Oto, co znaczy być człowiekiem: sięgać wciąż po to, co jest nieosiągalne. Oto, co znaczy być człowiekiem: żyć wiecznie lub umierać próbując. Oto, co znaczy być człowiekiem: wiecznie zadawać pytania, na które nie ma odpowiedzi w nadziei, że zadawanie ich w jakimś stopniu przybliży dzień, kiedy odpowiedź na nie zostanie udzielona. Oto, co znaczy być człowiekiem: walczyć w obliczu pewnej kieski.
Oto, co znaczy być człowiekiem: nie poddawać się.
Mówiła to wszystko wzlatującymi seriami cyklicznych ruchów, które nosiły w sobie majestatyczność wspaniałej symfonii, tak różniących się miedzy sobą, i tak do siebie podobnych jak płatki śniegu. I ten nowy taniec śmiał się tak samo do jutra jak do wczoraj, a najbardziej do dnia dzisiejszego.
Ponieważ to właśnie znaczy być człowiekiem: śmiać się z tego, co ktoś inny nazwałby tragedią.
Obcy jakby utracili swą dziką energie, wstrząśnięci, zafascynowani, może lekko przestraszeni nieposkromionym duchem Shary. Zdawali się czekać, aż taniec osłabnie, aż ona sama opadnie z sił, ale ona zdwoiła wysiłek stając się fajerwerkiem, gwiazdą, a w moim głośniku rozległ się jej śmiech. Zmieniła ognisko swego tańca, zaczęła tańczyć wokół nich w pirotechnicznych bryzgach ruchu, które coraz bardziej zbliżały się do otaczającej ich, ledwo widocznej kuli. Cofali się przed nią i zbili w gromadkę pośrodku swej otoczki nie tyle fizycznie przerażeni, co oszołomieni.
Oto — mówiło jej ciało — co znaczy być człowiekiem: jeśli staje się to konieczne, z uśmiechem na ustach popełnić harakiri.
I po tym straszliwym zapewnieniu, obcy załamali się. Bez żadnego ostrzeżenia ćmy i balon zniknęły, odeszły nie wiadomo dokąd.
Wiedziałem, że Cox i Tom nadal żyją, bo widziałem ich później, a to znaczy, że prawdopodobnie mówili i robili coś w mojej obecności, ale wtedy ani ich nie zauważyłem, ani nie słyszałem. Nie istnieli dla mnie, jak wszystko inne prócz Shary. Wykrzyknąłem jej imię i zbliżyła się do kamery, na której jarzyło się czerwone światełko. Podpłynęła tak blisko, że za plastykową szybą hełmu widziałem jej twarz.
— Może jesteśmy niepozorni, Charlie — dyszała chwytając łapczywie powietrze — ale, jak Boga kocham, jesteśmy twardzi.
— Sharo … wracaj teraz.
— Wiesz przecież, że nie mogę.
— Po tym wszystkim, czego dokonałaś, Carrington będzie ci musiał dać jakieś pomieszczenie bez grawitacji, w którym mogłabyś zamieszkać.
— Życie banity? Po co? Żeby tańczyć? Charlie, nie mam już nic więcej do powiedzenia.
— To ja do ciebie przyjdę.
— Nie bądź dziecinny. Po co? Żebyś mógł uściskać skafander? Po raz ostatni czule stuknąć się hełmami? Bzdury. Jak dotąd jest to dobre zejście ze sceny — nie psujmy go.
— Shara! — załamałem się kompletnie, poddałem się i rozkleiłem.
— Charlie, posłuchaj mnie — powiedziała łagodnie, ale z naciskiem, który dotarł do mnie nawet w mej rozpaczy. — Słuchaj mnie, bo mój czas się kończy. Mam tu coś dla ciebie. Żywiłam nadzieje, że sam to odkryjesz, ale … będziesz słuchał?
— T… tak.
— Charlie, taniec w stanie nieważkości zdobędzie teraz ogromną popularność. Ja otworzyłam drzwi. Ale sam wiesz jak to jest z modą. Sfuszerują go, o ile szybko nie zadziałasz. Pozostawiam to tobie.
— Co … o czym ty mówisz?
— O tobie, Charlie. Znowu będziesz tańczył.
Głód tlenowy, pomyślałem. Ale przecież tlen nie mógł się jej tak szybko skończyć.
— Okay. Jasne.
— Na miłość boską, przestań mnie rozśmieszać — jestem przy zdrowych zmysłach, uwierz mi. Zauważyłbyś to sam, gdybyś nie był tak cholernie głupi. Czy nie rozumiesz? W stanie nieważkości twoja noga jest dobra.
Opadła mi szczeka.
— Słyszysz mnie, Charlie? Możesz znowu tańczyć!
— Nie — powiedziałem i zacząłem szukać powodu, dlaczego nie. — Ja … ty nie możesz… to jest… a, do cholery, ta noga jest za słaba, abym mógł tańczyć nawet przy zmniejszonym ciążeniu.
— Zapomnij o tym na chwile, a przypomnij sobie to uderzenie w nos, jakim poczęstowałeś Carringtona. Charlie, kiedy skoczyłeś nad biurkiem, odbijałeś się prawą nogą.
Bełkotałem coś przez chwile i wreszcie zamknąłem się.
— Tu cię mam, Charlie. To mój pożegnalny podarunek. Wiesz, że nigdy się w tobie nie zakochałam… ale musisz wiedzieć, że zawsze cię kochałam. Nadal cię kocham.
— Kocham cię, Sharo.
— Żegnaj, Charlie. Rób to dobrze.
I wszystkie cztery rakietki zgasły jednocześnie. Obserwowałem ją jak spada. W chwile potem, gdy była już za daleko, bym mógł ją widzieć, w miejscu, gdzie powinna się znajdować, trysnął długi, żółty płomień, który wygiął się łukiem nad powierzchnią globu, przybladł, a potem rozbłysnął znowu. To eksplodowały zbiorniki powietrza.
CZEŚĆ II
Gwiezdni tancerze
Rozdział 1
Lot z Waszyngtonu był dla mnie ciężkim przeżyciem. Jak człowiek, który tyle czasu pracował w stanie nieważkości, może pochorować się w samolocie? Co gorsza, tego ranka obudziłem się z zaziębieniem, które dręczyło mnie od chwili powrotu na Ziemie, spędziłem więc cały lot w oczekiwaniu na noże, które przeszyją mi uszy, gdy będziemy lądować.
Nie czułem nawet przygnębienia. Zbyt wiele przydarzyło mi się w ciągu ostatnich kilku tygodni. Byłem wykończony, wyczerpany, znajdowałem się po prostu w stanie apatii. Pomogło mi to, że znalazłem się w znajomym miejscu — dlaczego, na dobrą sprawę, nie myślałem kiedyś, jakieś tysiąc lat temu, o Toronto, jako o „domu”?