Po przejściu przez kontrole celną natknąłem się, oczywiście, na reporterów, — ale już nie tak wielu, jak na początku. Kiedyś, jako szczeniak, spędziłem lato pracując w szpitalu psychiatrycznym i nauczyłem się tam nadzwyczajnej rzeczy — nauczyłem się mianowicie, że każdy, choćby najbardziej uparty człowiek, przestanie was w końcu nagabywać i pójdzie sobie, jeżeli będziecie go całkowicie ignorować. Przez ostatnie trzy tygodnie praktykowałem te metodę tak konsekwentnie, że wyrobiłem sobie odpowiednią opinie u przedstawicieli masmediów i teraz tylko najbardziej wytrwałe kręcitaśmy fatygowały się podtykaniem mi pod nos mikrofonów. Po chwili pojawiła się przede mną taksówka i wsiadłem do niej. Na taksiarzy z Toronto można liczyć. Oni, dzięki Bogu, nikogo nie rozpoznają.
Byłem teraz „wolny”.
Ponowne przekroczenie progu studia TDT wywołało u mnie silne uczucie deja vu, tak silne, że niemal przebiło moją skorupę.
Otworzyłem drzwi i w drugim końcu starej, znajomej sali dostrzegłem Norrey. Tak jak wtedy prowadziła zajęcia z grupą studentów. Mogli to być ci sami studenci. Brakowało tylko Shary.
Ale jej starsza siostra była jak najbardziej żywa. Zastałem ją w trakcie demonstrowania serii figur tanecznych i zanim na mnie spojrzała i zanim mnie zobaczyła, miałem jeszcze czas odebrać wrażenie błyszczącej skóry, zdrowego potu i świetnej gry mięśni. Zamarła jak zatrzymana nagle klatka filmu, a potem dosłownie się załamała. Jej ciało zwinęło się automatycznie i potoczyło po podłodze. Z przewrotu przeszła płynnie do biegu i pędziła w moim kierunku z rozwartymi ramionami płacząc i klnąc po drodze. Zanim wpadła na mnie, jeszcze zdążyłem stanąć mocno na mojej zdrowej nodze, a potem potrząsaliśmy sobą jak pijane olbrzymy, ona zaś klęła jak szewc i wykrzykiwała moje imię. Ściskaliśmy się bez końca, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że trzymam ją nad podłogą i że moje ramiona trzeszczą niemal tak głośno, jak moja noga. Sześć miesięcy temu nie wytrzymałaby, pomyślałem mgliście i postawiłem Norrey na ziemi.
— Dobrze się czujesz, dobrze, dobrze się czujesz? — mówił jej głos do mojego ucha. Cofnąłem się i spróbowałem uśmiechnąć. — Moja noga mnie zabija. I wydaje mi się, że mam grypę.
— Charlie, do cholery, nie waż się kpić ze mnie. Dobrze się czujesz? — Jej dłonie zacisnęły się na moim karku, jakby zamierzała się na nim powiesić.
Ręce opadły mi na jej talie i popatrzyłem jej w oczy zapominając o uśmiechu. I nagle zdałem sobie sprawę, że nie dręczy mnie już apatia. Mój kokon pękł, krew tętniła mi w uszach i czułem jak powietrze owiewa mą skórę. Po raz pierwszy zastanowiłem się, po co tu przyszedłem i częściowo to zrozumiałem.
— Norrey — powiedziałem po prostu — czuje się dobrze. Powiedziałbym nawet, że jestem w lepszej formie, niż przed dwudziestu laty.
To drugie zdanie zwyczajnie mi się wymknęło, ale wypowiadając je wiedziałem już, że, to prawda. Norrey wyczytała te prawdę z mego wzroku i zdołała się jakoś odprężyć nie zwalniając swego uścisku.
— Och, dzięki Bogu! — Zaszlochała i przyciągnęła mnie jeszcze bliżej. Po chwili jej łkania ucichły i powiedziała cienkim, prawie rozdrażnionym głosem: — Łamie, ci kark. — I oboje uśmiechnęliśmy się jak idioci i roześmieliśmy w głos. Śmieliśmy się obejmując i nagle Norrey westchnęła, poczerwieniała i odwróciła na pięcie do swoich studentów.
Patrzyli na nas, zafascynowani. Wiedzieli. Oglądali telewizje, czytali gazety. I gdy tak mierzyliśmy się wzrokiem, jedna ze studentek wystąpiła przed grupę.
— No, dosyć tego — powiedziała do swych kolegów. — Powtarzamy od początku. Zaczynamy na moje trzy — i RAZ… — Cała grupa podjętą ćwiczenia. Nowa instruktorka unikała wzroku Norrey, nie chciała zaakceptować ani nawet dostrzec wyrażanej w nim wdzięczności — ale w tańcu zdawała się lekko uśmiechać do samej siebie.
Norrey odwróciła się z powrotem do mnie.
— Muszę się przebrać.
Uśmiechnęła się znowu i odeszła.
Na dworze było jakoś niesamowicie. Przyroda zdawała się kipieć nieznanymi kolorami i rozpryskiwać je wszędzie na cześć jesieni. Szliśmy przez ten dzień razem, ramie w ramie, odzywając się z początku sporadycznie, a w końcu porozumiewając się tylko oczyma. Moje skołatane myśli zaczynały nabierać jasności; noga bolała mnie mniej.
„Le Maintenant” istniało jeszcze wtedy, ale prezentowało się nędzniej niż kiedyś. Gdy wchodziliśmy do środka, dostrzegł nas przez okienko kuchenne Gruby Humphrey i wybiegł nam na spotkanie. To najgrubszy szczęśliwy człowiek i najszczęśliwszy grubas, jakiego spotkałem. Widziałem go w lutym na dworze w samej tylko koszuli i mówią, że raz jakiś niedoszły włamywacz dźgnął go trzy razy nożem bez widocznego skutku. Wypadł przez wahadłowe drzwi i runął w naszym kierunku.
— Panie Armstead, panno Drummond! Witajcie!
— Czołem, Gruby — zawołałem wyjmując z nosa filtry — niech Bóg ma w opiece twoją gębę. Masz jakiś stolik?
— Jasne, jest gdzieś w piwnicy. Zaraz po niego skoczę.
— Przepraszam cię, że z tym wyskoczyłem.
— Mam dosyć tych waszych wyskoków — podsumowała oschle Norrey.
Gruby Humphrey śmiejący się w głos jest jak trzęsienie ziemi w kanadyjskich Górach Skalistych.
— Jakże się cieszę, że państwa widzę, jakże się cieszę, że widzę państwa oboje. Zbyt długo pan do mnie nie zaglądał, panie Armstead.
— Później ci o wszystkim opowiem.
— Jasne. Niech no się zastanowię; pan mi wygląda na funt krzyżowej, trochę pieczonych kartofli, groch z czosnkiem i wiadro mleka. Panią, panno Drummond, oceniam na sałatkę z tuńczyka na grzance z bułki pszennej, z boku plasterki pomidora i szklankę mleka z pianką. Dookoła sałatka. Co?
Oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
— Znowu odgadłeś. Jak zwykle. Po co zawracasz sobie głowę drukowaniem menu?
— Czy państwo uwierzą? Tak każą przepisy. Co by państwo powiedzieli, gdyby ten stek był gotowany?
— Doskonale — zgodziłem się, odbierając od Norrey jej płaszcz i filtry. Gruby Humphrey ryknął, klepiąc się dłonią po potężnym udzie i wziął ode mnie moje okrycie, podczas gdy ja wieszałem ubranie Norrey.
— Brakowało pana w tej knajpie, panie Armstead. Żaden z tych innych… Tedy proszę. — Zaprowadził nas do małego stolika na zapleczu i gdy siadaliśmy, uświadomiłem sobie, że to ten sam, który dawno temu zajmowaliśmy z Sharą i Norrey. Nie zabolało mnie to ani trochę; czułem się dobrze. Gruby Humphrey zwinął nam skręta ze swego prywatnego schowka i zostawił na stoliku woreczek i paczkę bibułek.
— Palcie do woli — powiedział i wrócił do kuchni. Jego oddalające się pośladki przywodziły na myśl dwa zmagające się z wiatrem zeppeliny.
Nie paliłem od tygodni; od pierwszego sztacha zakręciło mi się w głowie. Gdy podawaliśmy sobie papierosa, palce Norrey ocierały się o moje, a ich dotyk był ciepły i elektryzujący. Mój nos, który zaczął się wypełniać od chwili przekroczenia progu restauracji, przepełnił się wreszcie i pomiędzy kichnięciami, a trąbieniem w chusteczkę skręt został wypalony, zanim padło choć jedno słowo. Zdawałem sobie jasno sprawę, jak głupio muszę wyglądać, ale jednocześnie byłem zbyt rozradowany, żeby się tym przejmować. Starałem się poukładać sobie w głowie wszystko, co musiało zostać powiedziane i wszystko, o co trzeba zapytać, ale wciąż tonąłem w brązowych oczach Norrey i traciłem głowę. Poszukiwałem odpowiednich słów.