— Kawa jest świeża — powiedziałem do wybałuszającej oczy Norrey. — Kelner właśnie wylądował.
To jeden z najstarszych gagów na „Skyfac” i zawsze odnosi skutek. Norrey krzyknęła nieomal wylała sobie gorącą kawę na rękę — Tylko małe ciążenie dało jej czas na odzyskanie równowagi.
— Charlie?
— Tak?
— Ile lekcji będę musiała wziąć, zanim będę gotowa?
Uśmiechnąłem się i ująłem ją za rękę.
— Nie tak dużo, jak myślałem.
Spotkanie z Tokugawą, nowym prezesem zarządu, było kiepską komedią. Przyjął nas osobiście w dawnym gabinecie Carringtona i zrobił na nas wrażenie wiejskiego proboszcza na papieskim tronie. W straszliwej walce o to stanowisko, która nastąpiła po śmierci Carringtona, on był jedynym wystarczająco nijakim kandydatem, żeby zadowolić wszystkich. Ku memu zachwytowi był z nim Tom McGillicudy. Nie miał już gipsu na kostce. Zapuszczał brodę.
— Czołem Tom. Jak stopa?
Jego uśmiech był ciepły i znajomy.
— Cześć, Charlie. Cieszę się, że cię znowu widzę. Stopa już zdrowa — przy małym ciążeniu kości szybciej się zrastają.
Przedstawiłem Norrey jemu i Tokugawie.
Najpotężniejszy człowiek w kosmosie był niski, siwy i łatwy do rozszyfrowania. Z szacunku do tradycji nosił japońskie kimono, ale mogłem pójść o zakład, że jego angielski był lepszy od jego japońskiego. Przerwałem mu w połowie mowę na temat „Gwiezdnego tańca” i Shary, którą musiało mu chyba pisać ze czterech murzynów.
— Odpowiedź brzmi „nie”.
Wyglądał tak, jakby nigdy jeszcze nie słyszał tego słowa.
— Ja…
— Słuchaj, Toke. Czytam, stary, gazety. Ty i Skyfac Inc. i Luniindustries Inc. chcecie zostać naszymi patronami. Zapraszasz nas, żebyśmy niezwłocznie podpisali urnowe, i zaczęli tańczyć, oferując w zamian ubezpieczenie od całego tego cholernego ryzyka. I wszystko to nie ma oczywiście nic wspólnego z faktem, że w tym tygodniu wniesiony został pod obrady projekt ustawy antytrustowej wymierzonej przeciwko wam, prawda?
— Panie Armstead, wyrażam jedynie swoją wdzięczność, że pan i Shara Drummond wybraliście „Skyfac”, żeby stworzyć swą wielką sztukę oraz moją gorącą nadzieje, że pan i jej siostra będziecie nadal skłonni do skorzystania z…
— Wiesz cholernie dobrze, w jaki sposób Shara dostała się na „Skyfac” i siedzisz w fotelu człowieka, który ją zabił. Zabił, zmuszając do spędzenia tylu wolnych od prób godzin w małym ciążeniu lub w stanie nieważkości. Powinieneś być na tyle bystry, żeby się orientować, iż w dniu, w którym Norrey, ja albo którykolwiek członek naszego zespołu zatańczy choćby krok na terenie „Skyfac”, przyjdzie do ciebie czarny facet z rogami, ogonem i widłami i przyzna, że piekło właśnie zamarzło. O ile o mnie chodzi, to święta Bożego Narodzenia przypadają w tym roku na dzień, w którym Carrington wyszedł na spacer i zapomniał wrócić i niech mnie licho, jeżeli znowu zamieszkam pod tym dachem albo zacznę zarabiać pieniądze dla jego spadkobierców. Czy się rozumiemy? — Norrey ścisnęła mocno moją dłoń i kiedy na nią spojrzałem, uśmiechnęła się do mnie.
Tokugawa westchnął i poddał się.
— McGillicudy, dajcie im kontrakt.
Tom wydobył sztywny, złożony pergamin i wręczył go nam z twarzą pokerzysty. Przebiegłem dokument wzrokiem i brwi powędrowały mi w górę.
— Tom — powiedziałem ironicznie — czy to oryginał?
Nie spojrzał nawet na swojego szefa.
— Tak.
— Nawet procentu podatku? O rany — spojrzałem na Tokugawe. — Darmowe wyżywienie. To na pewno dzięki mej ujmującej aparycji. — Przedarłem kontrakt na pół.
— Panie Armstead — zaczął gorąco i byłem rad, że tym razem przerwała mu Norrey. Mnie zaczynało już to wchodzić w krew.
— Panie Tokugawa, wydaje mi się, że będziemy mogli dojść do porozumienia, jeżeli przestanie nas pan zapewniać, iż jest patronem sztuk pięknych. Damy się namówić na przyjęcie od was pewnej pomocy konsultacyjnej i technicznej, jak również zgodzimy się, abyście zaopatrywali nas, po obowiązujących cenach, w materiały, powietrze i wodę. Zwrócimy nawet cześć wypożyczonego od pana personelu technicznego, gdy przestanie nam już być potrzebny. Oprócz ciebie, Tom — jeżeli wyrazisz zgodę — chcemy, żebyś został naszym pełnoetatowym kierownikiem administracyjnym.
Nie wahał się ani sekundy, a jego uśmiech był piękny.
— Przyjmuje te propozycje, panno Drummond.
— Mów mi Norrey. Co więcej — zwróciła się znowu do Tokugawy — nie omieszkamy przy każdej okazji mówić każdemu kogo spotkamy, jaki pan był dla nas miły. Ale zamierzamy prowadzić swoje własne studio, a akurat może nam odpowiadać zlokalizowanie go po drugiej stronie Ziemi — będziemy wtedy niezależni. Nie będziemy fabryczną trupą „Skyfac” — będziemy niezależni. Możemy traktować „Skyfac” jak starego, bogatego wujka, który mieszka przy tej samej ulicy. Ale nie sądzimy, abyśmy potrzebowali pana dłużej niż pan będzie potrzebował nas, a więc nie będzie żadnego kontraktu. Czy się rozumiemy?
Niemal zacząłem bić jej brawo. Jestem całkowicie pewien, że nigdy jeszcze nie skaperowano mu pod jego własnym nosem osobistego sekretarza. Jego dziadek mógłby w takiej sytuacji popełnić sepuku; on, w swoim podrabianym kimonie, musiał tylko kipieć z wściekłości. Ale Norrey rozegrała sprawę wspaniale — a on nas potrzebował.
Być może nie rozumiecie, jak cholernie nas potrzebował. „Skyfac” był od lat pierwszym nowego rodzaju trustem wielonarodowym i z chwilą powstania, zaczął natychmiast kłuć w oczy. Przed tygodniem w USA, ZSRR, Chinach, Francji i Kanadzie powzięte zostały akcje antytrustowe. Kraje te złożyły protesty w ONZ. Uczyniony został pierwszy krok w czymś, co miało się okazać prawniczą bitwą stulecia. Jedynym, najcenniejszym atutem „Skyfac” był jego monopol na kosmos — Tokugawa był na tyle przestraszony zaistniałą sytuacją, aby starać się o każdą dobrą prasę, jaką mógł uzyskać.
A przed dwoma tygodniami na rynku ukazała się taśma z „Gwiezdnym tańcem”. Pierwsza fala wstrząsowa okrążała jeszcze świat; my byliśmy najlepszą reklamą, jaką Tokugawa mógł sobie wymarzyć.
— Czy będziecie współpracowali z naszymi ludźmi od reklamy? — To było jedyne pytanie, jakie zadał.
— Tak długo, jak nie będzie pan próbował twierdzić, że jestem załamany śmiercią Carringtona — powiedziałem. Naprawdę muszę mu to przyznać — prawie się uśmiechnął.
— A co by pan powiedział na „zasmucony”? — zasugerował ostrożnie.
Zgodziliśmy się na zaszokowanego.
Zostawiliśmy Toma w naszej kabinie z czterema neseserami pełnymi papierów do posortowania i udaliśmy się na spotkanie ze Steinem.
Znaleźliśmy go tam, gdzie się spodziewałem — w odosobnionym kącie magazynu metali, za biurkiem zawalonym stosami prospektów, czasopism i gazet, które w normalnej grawitacji stanowiłyby nieprawdopodobny ciężar. On i lampa biurowa garbili się nad niewiarygodnie starą maszyną do pisania. Jeden masywny wałek podawał do niej czysty papier, drugi odbierał maszynopis. Z uznaniem zauważyłem, że stos zapisanych kartek był już dwa albo trzy centymetry grubszy niż wtedy, gdy widziałem go ostatnio.
— Czołem, Harry. Kończymy pierwszy rozdział?
Podniósł na mnie wzrok i zamrugał powiekami.
— Cześć, Charlie. Miło cię widzieć — na jego możliwości było to serdeczne powitanie. — Musisz być jej siostrą.
Norrey skinęła poważnie głową.