Oglądając się teraz wstecz uświadamiam sobie, że wszystkie z powyższych szczęśliwych zbiegów okoliczności były nieodzowne, by Szkoła Tańca Nowoczesnego imienia Shary Drummond stała Się faktem dokonanym. Po tylu zazębiających się cudach powinienem się chyba spodziewać serii złych kart. Ale kiedy w końcu nadeszła, nie wyglądało to aż tak źle, bowiem kiedy wreszcie otworzyliśmy nasz sklepik, tancerze zaczęli walić do nas drzwiami i oknami. Wyobrażałem sobie, że do pobudzenia apetytu na kosztowny towar potrzebna jest dobra reklama, bo chociaż pokrywaliśmy większość wydatków studentów, to i tak utrzymywaliśmy je na wystarczająco wysokim poziomie, żeby od razu wyeliminować przypadkowych łowców wrażeń.
Łączny wpływ trzech taśm Shary na świadomość taneczną świata był gruntowny i rewolucyjny. Pojawiły się, gdy taniec nowoczesny trwał już niemal od dziesięciu lat w stagnacji; Był to okres, w którym każdy zdawał się tworzyć wariacje na temat czegoś, co już dawno zostało zrobione, w którym tuziny choreografów łamały sobie głowy, usiłując dokonać kolejnego nowofalowego przełomu i produkowały w większości taneczny bełkot. Te trzy taśmy Shary, wypuszczone w idealnych odstępach czasu podyktowanych przez jej intuicje, zdołały zapanować nad wyobraźnią wielkiej liczby tancerzy i miłośników tańca na całym świecie — jak również milionów ludzi, którzy nigdy przedtem nie interesowali się baletem.
Tancerze zaczynali rozumieć, że brak ciążenia oznacza taniec wolny, wolny od ograniczeń życia spędzanego w okowach grawitacji. Norrey i ja nie zadbaliśmy w swojej naiwności o utrzymanie naszych planów w dostatecznej tajemnicy. Dzień po podpisaniu umowy dzierżawnej naszego studia na powierzchni Ziemi w Toronto kandydaci zaczęli przybywać pod nasze drzwi dosłownie całymi tabunami i odmawiali rozejścia się — stało się tak na długo przed tym, zanim byliśmy gotowi na ich przybycie. Nie opracowaliśmy nawet jeszcze metody rekrutacji tancerzy, którzy mieli pracować w zerowej grawitacji. Ostatecznie okazało się to bardzo proste — tancerze, którzy przebrnęli przez eliminacje, polegające na sprawdzeniu ich umiejętności w dziedzinie tańca konwencjonalnego, byli wsadzani do samolotu, wywożeni pod niebo, wyrzucani stamtąd i filmowani w drodze na dół. To nie to samo, co stan nieważkości — ale wystarczająco zbliżone, aby odsiać nie nadającą się większość.
Mieszkali w szkole, karmiliśmy ich na zmiany, aż w pewnym momencie wpadłem w paniką i nieomal chciałem zadzwonić na górę do Harry”ego i przesunąć termin naszego przybycia tak, by zdążył potroić liczbę kabin mieszkalnych w Studio. Ale Norrey przekonała mnie, żebym przy selekcji był bezwzględny i z całych setek zabrał na orbitę tylko najbardziej obiecującą dziesiątkę.
Wszystko rozbija się najczęściej o niemożność przystosowania się, niemożność uwolnienia świadomości od zależności od góry i dołu (tego właśnie nie może zasymulować skok z opóźnionym otwarciem spadochronu: skoczek wie, gdzie jest jego dół). Nie pomaga wmawianie sobie, że na północ od głowy znajduje się „góra”, a na południe od stóp „dół” — z tego punktu widzenia cały wszechświat znajduje się w bezustannym ruchu. Większość mózgów po prostu odrzuca takie spostrzeżenie. Taki tancerz będzie się stale „gubił”, będzie gubił swój wyimaginowany horyzont i w końcu popadnie w stan całkowitej dezorientacji. Wynikające stąd efekty uboczne obejmują skrajne przerażenie, oszołomienie, mdłości, nieregularne tętno i skoki ciśnienia — dziadka wszystkich bólów głowy, a także bezwolne wypróżnienia.
Nawet podczas pracy we wnętrzu stacji, w Akwarium Złotej Rybki, czyli składanej kuli z trampolinami, zaprojektowanej przez Raoula, tacy tancerze nie mogą nauczyć się przezwyciężania dręczącego ich rozkojarzenia zmysłów. Mając za sobą całe zawodowe życie spędzone na pokonywaniu grawitacji, każdym wykonywanym ruchem stwierdzają, że czują się zagubieni bez ich starej antagonistki, albo przynajmniej bez liniowego, prostokątowego zestawu dekoracji. Przekonaliśmy się, iż niektórzy z nich jednak potrafią się zaaklimatyzować w stanie nieważkości wewnątrz sześcianu lub prostopadłościanu, dopóki pozwala im się traktować jedną ścianę jako „sufit”, a przeciwległą jako „podłogę”.
A w jednym czy w dwóch przypadkach do nowego środowiska przystosować się potrafiła wyobraźnia, natomiast nie potrafiły tego ciała, ich instrumenty. Nie zdołały się u nich wykrystalizować nowe odruchy.
Oni po prostu nie byli stworzeni do życia w kosmosie. W większości opuszczali nas jako przyjaciele — ale opuścili nas wszyscy.
Wszyscy oprócz jednej osoby.
Linda Parsons była dziesiątą studentką. Nie wykruszyła się i jej odkrycie było tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, że pozwoliło przerwać złą passę.
Była niższa od Norrey, prawie tak samo małomówna jak Harry (ale z innych powodów), dużo spokojniejsza od Raoula i bardziej serdeczna i szczera niż byłbym ja, gdybym miał przeżyć sto lat. W okropnym tłoku tego pierwszego semestru w stanie nieważkości, wśród napadów złości i posępnych załamań, ona jedna była osobą powszechnie lubianą — szczerze wątpię, czy potrafilibyśmy przebrnąć przez to wszystko, gdyby nie ona.
Niektóre kobiety potrafią przeobrazić pokój w emocjonalny wir, po prostu wchodząc do niego i ta zdolność nazywana jest „prowokacyjnym stylem bycia”. O ile wiem, nasz jeżyk nie dysponuje słowem pozwalającym na określenie przeciwieństwa prowokacyjności, ale Linda była właśnie taka. Miała talent do sprawiania, że ludzie czuli się dobrze w swoim towarzystwie, miała dryg do łagodzenia z pozoru nie dających się pogodzić antagonizmów, sposób na rozjaśnianie pomieszczenia, w którym się znalazła.
Wychowała się w komunie na Farmie w Nowej Szkocji i to prawdopodobnie przyczyniło się do jej empatii, odpowiedzialności i intuicyjnego zrozumienia dynamiki energii grupy. Sądzę jednak, że jej główna cecha, dominująca nad innymi była wrodzona — ona autentycznie kochała ludzi. Czegoś takiego nie można się było nauczyć. To po prostu było aż nazbyt wyraźnie zakodowane w jej genach.
Nie chce przez to powiedzieć, że była drugą Polyanną, mdląco pogodną i słodką jak ulepek. Wymagała, aby w jej obecności utrzymywany był wysoki poziom szczerości i nie pozwoliłaby nikomu na luksus skrywanej urazy, którą nazywała „zagięciem na kogoś parolu”. Jeśli przyłapała kogoś z takim psychicznym bagażem brudów, wyciągała to zaraz na światło dzienne i zmuszała go do oczyszczenia się.
Takie cechy są typowe dla dziecka wychowanego w komunie i zwykle sprawiają, że jest ono serdecznie nieznoszone w tak zwanym kulturalnym towarzystwie — bazującym, jak to zwykle bywa, na nieodpowiedzialności, fałszu i egoizmie. Jednak coś w Lindzie sprawiało, że jej wychodziły one na korzyść. Mogła ci powiedzieć w oczy, że jesteś frajer, nie budząc w tobie gniewu, potrafiła zarzucić ci publicznie, że kłamiesz, nie nazywając cię kłamcą. Najwyraźniej wiedziała jak nienawidzić grzechu i wybaczyć grzesznikowi; a ja to w niej podziwiałem, ponieważ jest to zaleta, której sam nigdy nie posiadałem.
Tak przynajmniej oceniała ją Norrey i ja. Tom miał o niej inną opinie.
— Spójrz, Charlie, tam jest Tom.
— Faktycznie. Tom! Hej, Tom!
— O rany — powiedziała Norrey — coś jest nie tak.
Tom kipiał z wściekłości.
— Do diabła, kto mu zalazł za skórę? Hej, gdzie są Linda i Raoul. Może to jakaś rozróba?