Ponieważ tylko Tokugawa może pozwalać sobie, kiedy przyjdzie mu na to ochota, na wydatkowanie energii potrzebnej do poruszenia i zatrzymania wirujących w kosmosie mas, istnieją tylko dwa sposoby wychodzenia z domu. Oś obrotu wymierzona jest w Lamus Ciotki Grawitacji i w Ratusz, (o którym za chwile) trzeba tylko wyjść przez „dolną” śluzę powietrzną i puścić się w odpowiednim momencie. Jeśli nie jesteś starym wygą kosmicznym albo jeśli twoim celem jest miejsce leżące gdzieś na stycznej do osi obrotu, wychodzisz śluzą „górną”, wspinasz się po wyposażonym w uchwyty trzonku młota do punktu całkowite) nieważkości, odbijasz, a potem, korzystając z silniczków rakietowych swojego skafandra, kierujesz się tam, gdzie chcesz dotrzeć. Do domu wchodzi się zawsze „drzwiami frontowymi”, czyli śluzą „górną”.
Cierpieliśmy te wszystkie niewygody oczywiście dlatego, by zapewnić sobie jedną szóstą g w pomieszczeniach mieszkalnych. Gdybyście dostatecznie długo przebywali w kosmosie, stwierdzilibyście, że stan nieważkości jest o wiele wygodniejszy. Wtedy każda grawitacja wydaje się być arbitralnym ograniczeniem ruchu — czulibyście się w niej jak pisarz, od którego żądają tylko szczęśliwych zakończeń, albo muzyk, ograniczony do jednego rytmu.”
Jednak spędzaliśmy w domu tyle czasu, ile zdołaliśmy. Każde ciążenie spowalnia oczywiście dążenie waszego ciała do nieodwracalnego przystosowania się do zerowej grawitacji, a jedna szósta g stanowi rozsądny kompromis. Ponieważ jest to norma lokalna zarówno dla powierzchni Księżyca, jak i pokładu „Skyfac” parametry fizjologiczne są powszechnie znane. Im więcej czasu spędzaliśmy w domu, tym dłużej mogliśmy pozostawać w kosmosie — a nasz harmonogram zajęć był bardzo napięty. Żadne z nas nie chciało pozostać w kosmosie na zawsze. Tak nam się wtedy wydawało.
Jeżeli jednak, mimo wszystko, wyniki badań wykazywały, że organizm jednego z nas przystosowuje się zbyt gwałtownie, można to było w pewnym stopniu skompensować. Delikwent wychodził drzwiami kuchennymi, (śluzą „dolną”), wspinał się na zwisający z dźwigu drążek do ćwiczeń i przypinał do niego paskami. Przypominało to trochę, jedną z zabawek dla niemowlaków lub zmodyfikowaną wersje ławki bosmańskiej. Zwalniało się hamulec i drążek zaczynał „opadać” wzdłuż trzonka młota, bardzo prosto, gdyż nie było tam tarcia atmosferycznego, które odchyliłoby w bok kierunek jego ruchu. Pasażer „drążka” oddalał się coraz bardziej od mniejszej głowy młota, wydłużając w ten sposób długość trzonka, a tym samym zwiększając działającą nań siłę grawitacyjną. Gdy znalazł się już dostatecznie „nisko”, powiedzmy pod działaniem 1/2 (około 400 metrów liny), włączał hamulec i ćwiczył na tak zaprojektowanym drążku, by umożliwiał prace nad całym ciałem. Jeżeli sobie życzył, mógł również użyć wbudowanych w drążek pedałów do podciągnięcia się w górę liny. Przewidziano także tak zwany „hamulec postojowy”, dzięki któremu ćwiczący, jeżeli brakło mu już sił i tracił rytm, mógł zjechać lotem ślizgowym w dół do samego końca nie skręcając sobie przy tym karku.
Wielką pokusę stanowił Ratusz — kula nieco mniejsza od Akwarium Złotej Rybki. Był to w zasadzie nasz wspólny liying room, miejsce, w którym mogliśmy spotykać się, przebywać razem i gawędzić, grać w karty, uczyć się piosenek, spierać się o choreografię, kłócić się o choreografię (to dwie różne rzeczy), grać w piłkę ręczną albo po prostu rozkoszować się luksusem nieważkości bez skafandrów próżniowych lub czegoś ważnego do zrobienia.
Różne były więc pokusy do stałego przebywania w Ratuszu — a czekało na nas tak wiele standardowych, codziennych zadań, że trzeba było ostro je hamować. Dwa razy dziennie do komputera medycznego doktora Panzelli na pokładzie „Skyfac” przesyłane były wyniki wyczerpujących testów fizjologicznych każdego z nas — wodę, powietrze i żywność mogłem sprowadzać skądinąd, gdyby ni z tego, ni z owego „Skyfac” przestał nas hołubić, ale mózg Panzelli był mi potrzebny. Panzella był dla medycyny kosmicznej tym, kim dla budownictwa kosmicznego był Harry Stein. Trzymał nas w ryzach, beształ przez radio, gdy uchylaliśmy się od pracy nad sobą i polecał sesje ćwiczeń na drążku jak surowy kapłan, który zadaje pokutę.
Początkowo dla optymalnej populacji, liczącej piętnaście osób zamierzaliśmy zbudować pięć kowalskich młotów. Tego pierwszego roku popędzaliśmy nawet Harry’ego. Kiedy pierwsza grupa studentów wysiadła z wahadłowca, było cudem, że do zasiedlenia nadają się aż trzy jednostki. Musieliśmy, z podziękowaniami i premią za dobrą robotę, odprawić ludzi Harry’ego wcześniej. Potrzebowaliśmy kwater, które zajmowali. Dziesięciu studentów, Norrey, Raoul, Harry i ja — razem czternaście osób. Trzy jednostki — razem dziewięć pokoi. Było wiele romansów… a Norrey i ja wyszliśmy z tego jako małżeństwo — ceremonia zaślubin była tylko formalnością.
Do chwili rozpoczęcia drugiego sezonu zakończyliśmy budowę jeszcze jednego trzypokojowego domu, a przywieźliśmy ze sobą tylko siedmioro studentów. Każdy miał więc drzwi, które mógł za sobą zamknąć. Wszyscy oni, cała siódemka, odpadli. Piąty młot nigdy nie został zbudowany.
To była ta seria złych kart, o której wcześniej wspominałem, ciągnąca się i przez nasz drugi sezon.
Pomyślcie tylko — byłem jeszcze młody i zaczynałem właśnie stawać się kimś w tańcu nowoczesnym, gdy pocisk włamywacza roztrzaskał mi staw biodrowy. To było dawno, ale pamiętam siebie jako cholernie dobrego. Nigdy nie będę już tak dobry, nawet mogąc znów korzystać z mej chorej nogi. Kilka osób, które odrzuciliśmy było lepszymi tancerzami, niż kiedykolwiek byłem ja — w ziemskich warunkach. Wierzyłem, że naprawdę dobry tancerz ma wrodzone predyspozycje do nauki myślenia sferycznego.
Mierne wyniki pierwszego sezonu uzmysłowiły mi mój błąd i dla sezonu drugiego zastosowaliśmy inne kryteria. Staraliśmy się szukać umysłów niekonwencjonalnych, umysłów nie skutych z góry wyrobionymi sądami i logiką. Raoul określił ich „typami autorów SF”. Rezultaty były okropne. Po pierwsze okazało się, że ci ludzie, którzy intelektualnie mogą zakwestionować nawet swoje istnienie, fizycznie nie potrafią wyzbyć się podstawowych nawyków. Chcieliśmy stworzyć choreograficzną komunę, a wyszła nam komuna klasyczna, w której nikt nie chciał zmywać garów. Jeden z chłopaków miał zadatki na wspaniałego artystę solowego — gdy wyjeżdżał, zarekomendowałem go ludziom z Betamaxu — ale my nie mogliśmy z nim pracować.
A dwoje z tych cholernych idiotów straciło życie przez bezmyślność.
Wszyscy oni byli dobrze przeszkoleni w zasadach zachowywania się w stanie nieważkości, bez końca szpikowani podstawowymi regułami utrzymania się przy życiu w kosmosie. Dopóki nie wykazali swojej kompetencji, stosowaliśmy system podwójnej asekuracji dla każdego studenta wychodzącego w otwarty kosmos i podjęliśmy wszystkie środki ostrożności, jakie tylko przychodziły mi do głowy. Ale Indze Sjoberg nie chciało się spędzać całej godziny na sprawdzaniu i konserwacji swego skafandra próżniowego. Udało jej się przeoczyć wszystkich sześć klasycznych objawów rodzącego się uszkodzenia systemów chłodzących i ugotowała się podczas wschodu słońca. Nikt też nie mógł nakłonić Aleksieja Nikolskiego do obcięcia ogromnej grzywy rudych włosów. Pomimo wszystkich rad obstawał przy wiązaniu ich z tyłu głowy w rodzaj końskiego ogona podwójnej grubości. „Zawsze tak robił”. Trwałość tej fryzury zależała od jednej wstążeczki. I jak można się było spodziewać, wstążeczka zerwała się w środku zajęć, a on zupełnie naturalnie wciągał powietrze w płuca. Znajdowaliśmy się parę minut drogi od hermetyzowanego pomieszczenia; zapewnie i tak utonął we własnych włosach, ale gdy holowaliśmy go z Harrym do ratusza rozpiął skafander, żeby po swojemu uporać się z problemem.