W obydwu przypadkach zmuszeni byliśmy do przechowywania ciał przez makabrycznie długi czas w Lamusie, podczas gdy krewni zastanawiali się, czy przesłać im zwłoki do najbliższego portu kosmicznego, czy brnąć w komplikacje związane z urządzeniem pogrzebu w kosmosie. To zepsuło cały sezon.
Jako ostatni wyjechali Yeng i DuBois. Odprowadziłem ich do śluzy osobiście. Wracałem do Ratusza w nastroju najgłębszej depresji, jakiej zaznałem od… od chwili śmierci Shary. Zbiegiem okoliczności bolała mnie noga; chciałem na kogoś warknąć; cały semestr ciężkiej pracy i żadnych efektów. Ale kiedy wszedłem przez śluzę powietrzną, zobaczyłem Norrey, Harry’ego i Linde obserwujących Raoula odprawiającego czary.
Nie był świadom ich obecności ani niczego, co się wokół działo i Norrey, nie spoglądając na mnie, uniosła rękę w ostrzegawczym geście. Utrzymałem mój temperament na wodzy i oparłem się o ścianę przy wyjściu ze śluzy.
Raoul odprawiał czary zwykłymi przedmiotami codziennego użytku. Jego najbardziej ezoterycznym narzędziem był przyrząd, który nazywał swoją „hiperdermiczną igłą”. Wyglądała ona jak lekarska strzykawka dotknięta słoniowacizną; szczególnie wielkie były komora i tłok, ale sama igła była normalnej wielkości. W jego rękach urządzenie to przeistaczało się w magiczną różdżkę.
Do chudej talii Raoula była przytroczona reszta przyrządów: pięć pojemniczków do picia, każdy z inaczej zabarwioną cieczą. Od razu rozpoznałem źródło podświadomego niepokoju i odprężyłem się: brakowało mi wibracji systemu klimatyzacyjnego, brakowało mi ruchu powietrza. Bliźniacze, promieniowe wysięgniki utrzymywały Raoula na środku kuli. Tkwił tam w lekkim, charakterystycznym dla stanu nieważkości przysiadzie. Widocznie było mu potrzebne nieruchome powietrze, chociaż wiadomo było, że ograniczy mu to czas pracy. Wkrótce wydychany przezeń CO2 utworzy wokół jego głowy kulistą otoczkę; gdy będzie się powoli obracał na swoich wysięgnikach, otoczka stanie się toroidalną komorą zawierającą CO2 do tego czasu musi skończyć, albo przesunąć się w inne miejsce.
Przebił swoją strzykawką jeden z pojemniczków, wyciągnął z niego odmierzoną ilość cieczy. Była koloru soku jabłkowego z domieszką wody. Z namaszczeniem opróżnił strzykawkę. Jego cienkie, kościste palce pracowały z wielką ostrożnością. Na końcu igły utworzyła się złota piłka i wisiała tam, idealnie kulista. Cofnął delikatnie strzykawkę i piłka zaiskrzyła się doskonale symetrycznymi, bardzo powoli zanikającymi falami.
Napełnił strzykawkę powietrzem, wbił ją w serce piłki i wcisnął Bok. Bańka wypełniła się odmierzoną ilością powietrza, rozszerzyła w niemal przeźroczysty, złoty pęcherz, po którym, w leniwych zawirowaniach, goniły się opalizujące wzory. Miała teraz około metra średnicy. Raoul znowu cofnął strzykawkę.
Napełniając ją z kolejnych pojemników, zawierających ciecz koloru soku winogronowego, pomidorowego i zieloną galaretę, zapełnił wnętrze złotego pęcherza kulistymi kroplami purpury, czerwieni i zieleni, napompowując je następnie w pęcherze. Błyszczały, skrzyły się i potrącały, wykazując przy tym tendencje do pochłaniania jeden drugiego. Teraz złoty pęcherz pełen był choinkowych bombek rozmaitej wielkości, od winogrona do grejpfruta, migoczących i zapożyczających od siebie barwy. Gradienty napięć powierzchniowych kazały im wirować i miotać się jedna wokół drugiej jak dokazujące kociaki. Niektóre pęcherze były z czystej wody i te mieniły śie wszystkimi barwami tęczy, których oczy nie były w stanie wyodrębnić czy nadążyć za nimi.
Raoul dryfował teraz w poszukiwaniu świeżego powietrza, holując za sobą makropęcherz, który, nie pękając, przylgnął do jego dłoni. Wiedziałem, że gdyby uderzył go teraz silniej, całe to skupisko by trzasnęło i utworzyło pojedynczy, wielki bąbel, po którego powierzchni ściekałyby, jak łzy, smugi kolorów. Myślałem, że do tego właśnie zmierza.
Do piersi Raoula był przytroczony główny pulpit sterowania oświetleniem. Włączył sześć silnych reflektorów punktowych, skupiając je na pęcherzu — klejnocie. Pozostałe światła pociemniały i zgasły. Ścianki stworzonego przez Raoula klejnotu odbijały światło we wszystkich kierunkach i całe wnętrze zaczęło się mienić barwami. Niedbałym na pozór machnięciem ręki Raoul wprawił roziskrzony glob w ruch wirowy i pomieszczenie utonęło w feerii tęczowych ogni.
Dryfując przed swoim dziełem, Raoul przełączył Musicmastera na głośniki zewnętrzne, przymocował go sobie do uda i zaczął grać.
Najpierw ciepłe, długo unoszące się w powietrzu tony. Glob drży pod ich wpływem, reagując na wibracje, wyrażając muzykę wizualnie. Potem drżenie cieczy przechodzi do wyższych rejestrów, pobudzane podtrzymywanymi przez pętle pamięci akordami pseudogitary. Glob zdaje się marszczyć pulsować energią. Wyłania się prosta linia melodyczna, cichnie, powraca, cichnie znowu. Glob połyskuje w idealnym kontrapunkcie. W trakcie rozwijania linii melodycznej brzmienie zmienia się od orkiestry dętej do skrzypiec, potem do organów, potem do instrumentów elektronicznych i znowu od początku, a glob odzwierciedla każdą zmianę z niewysłowioną subtelnością. Pojawia się linia basu. Rogi. Odbijam się nogą od ściany zarówno po to, by uciec od własnych wyziewów, jak i po to, by spojrzeć na klejnot z innej perspektywy. Inni czynią to samo, dryfując ostrożnie i starając się zespolić ze sztuką Raoula. Zaczynamy tańczyć spontanicznie, porwani przez muzykę jak ten iskrzący się klejnot, przez feerję barw, jaką rzuca on na ściany sferycznego pomieszczenia. Do uda Raoula jest teraz przytroczona cała orkiestra, która czyni nas nieważkimi lalkami.
To tylko improwizacja, nie pasująca do koncertowych standardów. Proste ćwiczenia grupy, rozkoszującej się zwyczajnym psychicznym komfortem stanu nieważkości i te świadomość ze sobą dzielącej.
Raoul pociąga delikatnie za linkę i podpływa do niego wielka pętla drutu. Reguluje ją na średnice nieco większą od średnicy pęcherza — klejnotu, chwyta pęcherz w pętle i gwałtownie ją zaciska. Ci, którzy widzieli to zjawisko maskowane przez grawitacje nie mają pojęcia jak potężną siłą jest napięcie powierzchniowe. Pęcherz — kjejnot staje się soczewką wklęsłą o średnicy około trzech metrów, w której kipią idealne w kształcie wielobarwne soczewki wypukłe. Raoul orientuje ją na Harry’ego, dodaje z boków trzy lasery małej mocy i wprawia soczewkę w ruch wirowy. A my tańczymy.
W tej chwili obok śluzy powietrznej zapala się światełko sygnalizujące, że ktoś wchodzi. Powinno mnie to zdziwić — nie mieliśmy wielu sąsiadów — ale zafascynowany tańcem i geniuszem Raoula, a po trosze i swoim, który ujawnił się w chwili, gdy go przyjmowałem, nie zwróciłem na to żadnej uwagi. Zamek przekręcił się i otworzył, żeby wpuścić do środka Toma McGillicudy’ego — a to powinno zdziwić mnie cholernie. Nie wiedziałem, że nosi się z zamiarem złożenia nam wizyty, a skoro nie było go na regularnym wahadłowcu, do którego wsadziłem niedawno Yenga i DuBoisa, to żeby się tu dostać musiał wynająć bardzo kosztowny czarter specjalny. A to sugerowało nieszczęście.