— Pięć — zaintonował monotonnym głosem Raoul — cztery, trzy, dwa, jeden, teraz! — i wokół mnie rozbłysnął pierścień jasnopomarańczowego płomienia. Przeszyłem go jak igła.
— Pięknie — szepnęła mi do ucha Norrey ze swego odległego o kilometr punktu obserwacyjnego. Naraz uniosłem wyprostowane ramiona nad głową i zębami mocno zagryzłem kontakt. Gdy przelatywałem przez płomienisty pomarańczowy pierścień, mój „warkocz” stał się ciemnopurpurowy i znacząc mój siad, rozszerzał się leniwie i symetrycznie. W tej purpurowej bruździe roziskrzały się i gasły w nieregularnych odstępach czasu maleńkie nove. Magia Raoula. Tuż przed całkowitym opróżnieniem przymocowanych do mych łydek zbiorników z barwnikiem, odpaliłem silniczek odrzutowy i licząc sekundy, dałem mu się wynieść „w górę” po coraz to większej krzywiźnie.
— Zapal, Harry — rzuciłem krótko. — Nie widzę cię.
Nad moim wyimaginowanym horyzontem zabłysły czerwone światełka. Odetchnąwszy z ulgą, wyłączyłem ciąg silniczka. Nie kierowałem się dokładnie na kamerę, ale konieczna korekta kursu była nieznaczna i nie zniekształcała w zauważalny sposób kreślonej przeze mnie krzywej. Gdy dostrzegłem swoją gwiazdę odniesienia, wykonałem salto i naliczywszy dziesięć obrotów, zbliżyłem się do kamery na tyle, by ją ujrzeć i pójść świecą w górę. W jednej chwili wyszedłem z ruchu wirowego, zorientowałem się co do swego położenia i wyhamowałem ostro wszystkimi silniczkami, poddając swe ciało przeciążeniu ponad 3 g. Wyłączyłem je w idealnym momencie; zatrzymałem się w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów od kamery. Wyłączyłem natychmiast całe zasilanie, wkładając w to wszystkie siły, jakie mi pozostały i przeszedłem od naturalnego skurczu charakterystycznego dla dużych przeciążeń do pełnego odprężenia. Wytrzymałem tak odliczając do pięciu i szepnąłem: — Wyłącz!
Czerwone światełko nad kamerą zgasło, a Norrey, Raoul, Tom i Linda wydali ciche okrzyki pochwały.
— Okay, Harry, obejrzyjmy sobie playback.
— Już się robi, szefie.
Nastąpiła przerwa, podczas której Harry przewijał taśmę, a potem zaświeciły się krawędzie wielkiego, kwadratowego wycinka przestrzeni. Obramowane nim gwiazdy zmieniły swoje położenie i zaczęły się poruszać. W kadrze pojawił się mój obraz i wykonał manewr, który przed chwilą zakończyłem. Byłem zadowolony. We właściwym momencie wpadłem w martwy środek pierścienia pomarańczowego „płomienia” i wyzwoliłem smugę purpurowego dymu. Krzywa ucieczki była nieco postrzępiona, ale mogła ujść. Gwałtowne powiększenie się mego, zbliżającego się do kamery obrazu było tak zaskakujące, że naprawdę się wzdrygnąłem. Dla obserwatora hamowanie było tak samo zapierające dech w piersiach, jak i dla mnie. Ucieczka była świetna, a końcowa, triumfalna poza naprawdę kapitalna.
— To jest ujęcie — powiedziałem z zadowoleniem. — Gdzie tu jest najbliższy bar?
— Zaraz za rogiem — odparł Raoul. — Ja stawiam.
— Jak to miło spotkać patrona sztuki.
Spoza „dolnej” kamery wyłonił się masywny, roboczy skafander próżniowy Harry’ego, obwieszony girlandami narzędzi.
— Hej — odezwał się Harry — jeszcze nie teraz. Trzeba zrobić ostatnie ujęcie drugiej sceny.
— Och, do diabła — zaprotestowałem. — Powietrze mi się kończy, w brzuchu mi burczy i cały pływam w tym wynaturzonym kaloszu.
— Kończy się nasz czas — powiedział krótko Harry.
— Paliwo moich silników jest na wykończeniu — próbowałem jeszcze.
— W Scenie Drugiej używasz ich niewiele — przypomniała mi Norrey. — Ośle Drabinki, pamiętasz? Brutalna, siłowa robota. — Zamilkła na chwile. — No i naprawdę czas nam się kończy, Charlie.
— Mają rację, Charlie — wtrącił Raoul. — Za wcześnie to powiedziałem. Ruszaj, noc jest młoda.
Rozejrzałem się wokół po niezmierzonej kuli rozgwieżdżonej pustki. Ziemia jak piłka plażowa po lewej, a obok niej słońce wielkości piłeczki baseballowej.
— Okay — uległem — chyba masz rację. Harry, rozwalcie z Raoulem te dekoracje i ustawcie na jej miejsce następną, w porządku? Reszta rozgrzewa się na swoich miejscach. Spoćcie się.
Raoul i Harry, sprawni i wyszkoleni jak para starych glin, popędzili Wozem Rodzinnym w próżnie. Usiadłem na niczym i popadłem w zadumę, klnąc w duchu te cholerną normę czasową. Zbliżał się termin ponownego powrotu na Ziemie, a to oznaczało, że już najwyższy czas na przeprowadzenie prób tego fragmentu i przystąpienie do zdjęć, czy mi to odpowiadało, czy nie. Żaden artysta nie lubi być poganiany przez czas, nie lubią tego nawet ci, którzy bez tego bodźca nie potrafią pracować.
Do czasu zmontowania Oślich Drabinek byłem już niemal znowu w nastroju do tańca. Drabinki stanowiły rodzaj trójwymiarowej, gimnastycznej dżungli. Był to ogromny dwudziestościan o krawędziach z przeźroczystych rur wypełnionych fluoryzującym zielenią i czerwienią neonem. Obejmowały one obszar mniej więcej 14 000 metrów sześciennych, w którym, niczym nieruchome pyłki kurzu, wisiała niezliczona liczba maleńkich ciekłych kropel, połyskujących w promieniach laserów. Sok jabłkowy.
Miałem właśnie wydać wszystkim polecenie zajęcia swoich miejsc, gdy Norrey opuściła swoją pozycje i pomknęła w moją stronę. Przyczyna tego mogła być, oczywiście, tylko jedna, wyłączyłem więc swoje radio i czekałem. Wyhamowała zgrabnie, zatrzymując się tuż przy mnie i przytknęła swój hełm do mojego.
— Charlie, nie chciałabym, żebyś to robił na siłę. Możemy wrócić za jedenaście godzin i…
— Nie, już wszystko dobrze, kochanie — zapewniłem ją. — Masz rację: „Czas nam się kończy”. Mam tylko nadzieje, że choreografia jest w porządku.
— To dopiero pierwsze podejście. Symulacje wypadły świetnie.
— Nie o to mi chodziło. Wiem, do diabła, że jest prawidłowa. Potrafię już zupełnie dobrze myśleć w kategoriach sferycznych. Nie wiem tylko, czy jest coś warta.
— O co ci chodzi?
— Jest to ten typ choreografii, którego nienawidziłaby Shara. Sztywna, precyzyjnie wyliczona czasowo, jak alejki w parku.
Zaczepiła się zgiętą w kolanie nogą o moją talie, żeby powstrzymać lekki dryf i zamyśliła się.
— Nienawidziłaby jej u siebie — powiedziała po chwili — ale z przyjemnością oglądałaby ją w naszym wykonaniu. To dobry kawałek, Charlie — a wiesz, że krytycy kochają wszystko, co abstrakcyjne.
— Tak, masz rację, znowu ją masz — powiedziałem. — Dziękuje, kochanie — dodałem ściskając jej ramie przez materiał skafandra próżniowego i znowu włączyłem swoje radio. — W porządku chłopaki i dziewczyny. Kręcimy. Harry, czy te kamery wreszcie gotowe?
— Kręcimy — oznajmił.
Nie można udawać wesołości na tyle dobrze, żeby oszukać żonę taką jak Norrey, jeśli nie ma w tym czegoś autentycznego. Ciskanie swym ciałem na wszystkie strony miedzy czerwonymi i zielonymi Drabinkami, współdziałanie z energią trzech pozostałych tancerzy, których zdarzyło mi się pokochać, koncentrowanie się na zachowaniu wyliczonej do ułamka sekundy synchronizacji czasowej i idealnym ułożeniu ciała było naprawdę wyczerpujące. Ale artysta jest zdolny do samokrytycyzmu nawet w środku najbardziej pochłaniającego uwagę występu. I chociaż w wirującym środku tańca potrzebna mi była cała moja uwaga, to jednak pozostawało jeszcze we mnie miejsce na szepczący cichutki głosik, że to nie jest wszystko, na co mnie stać.
Starałem się pocieszyć refleksją, że dokładnie w ten sam sposób czuje każdy artysta, w odniesieniu do wszystkiego, co wykonuje — i nie pomogło mi to ani trochę bardziej, niż pomaga któremukolwiek z nas. I popełniłem jeden mały błąd w ułożeniu ciała i w zbytnim pośpiechu starałem się go naprawić silniczkami rakietowymi, włączając nie ten, co trzeba i z impetem wpadając tyłem na Toma. Jego plecy grzmotnęły mnie z taką samą siłą. Nasze zbiorniki powietrza zgrzytnęły o siebie, a mój pękł. Dostałem kopa miedzy łopatki, Drabinki uniosły się gwałtownie w górę i wyrżnęły mnie przez uda. Resztką świadomości dostrzegłem jeszcze, że znajduje się ponad dwadzieścia metrów od dekoracji i zmierzam, koziołkując, ku nieskończoności.