Przełomowe było uderzenie o Drabinki częścią ciała nie stanowiącą środka ciężkości. Wprawiło mnie to w akrobatyczne koziołkowanie, które odprowadziło powietrze do hełmu i butów skafandra, a krew do głowy i stóp, dzięki czemu szybciej oprzytomniałem. Ale i tak upłynęły cenne sekundy zanim zorientowałem się w sytuacji, wybrałem sobie punkt odniesienia i zacząłem wirować w sposób kontrolowany. Z perspektywy, którą — mi to dało, wciąż oszołomiony wydedukowałem intuicyjnie, które silniczki wyhamują ruch wirowy i użyłem ich.
Przestałem koziołkować i teraz już łatwo zlokalizowałem Drabinki… jako jasną, kubistyczną choinkę, malejącą szybko w oczach. Znajdowała się miedzy mną a błękitną piłką plażową, na której się urodziłem. Przynajmniej los nie będzie na tyle staroświecki, by nagrodzie mnie śmiercią w stylu Shary. Ale odejście a la Bruce Carrington również nie bardzo mnie pociągało.
Uda bolały mnie jak diabli, szczególnie prawe, ale plecy nie zaczęły jeszcze dawać o sobie znać — jeszcze nie uświadamiałem sobie, że powinny. W moich słuchawkach rozbrzmiewały jakieś głosy, głosy ponaglające, ale nadal byłem zbyt oszołomiony, by wyłowić jakiś sens z tego, co mówiły. Przyjdzie jeszcze czas na przestrojenie uszu; teraz przez mój mózg przelatywały szeregi liczb, a uzyskiwane odpowiedzi były coraz gorsze. W zbiorniku powietrza panuje o wiele większe ciśnienie niż w silniczku odrzutowym. Z drugiej strony, posiadałem dziesięć silniczków, za pomocą których mogłem wytracić prędkość nadaną mi przez rozproszony wybuch. Z trzeciej strony, rozpocząłem występ z silniczkami prawie bez paliwa.
Chociaż doszedłem do wniosku, że jestem już martwy, robiłem co mogłem, by się uratować; ustawiłem silniczki rakietowe w rząd daleko od środka mej masy i odpaliłem. Lewa stopa — przedni i tylny. Prawa stopa — to samo. Silniczek na brzuchu. Plecy zaczęły jęczeć, potem krzyczeć, potem wyć w męczarniach; nie był to zlokalizowany, przeszywający ból, ale ból ogólny. Nie potrafiłem wywnioskować czy to objaw zły, czy dobry. Silniczek na plecach — zaciskałem zęby, żeby nie skowyczeć. Lewa ręka — przedni i tylny…
…„Oszczędzić trochę”. Zarezerwowałem parę z prawej ręki na małe manewry korekcyjne i rozejrzałem się by stwierdzić, co zdziałałem.
Ośle Drabinki wciąż malały, chociaż już mniej gwałtownie.
Byłem teraz niemal w pełni świadomy i czułem, że mój mózg przystąpił do odrabiania zaległości. Głosy w słuchawkach zaczęły wreszcie nabierać sensu. Pierwszy, który zidentyfikowałem, należał oczywiście do Norrey — ale ona nic nie mówiła, tylko płakała i klęła.
— Hej, słoneczko — odezwałem się tak spokojnie, jak tylko potrafiłem i natychmiast przestała. Inni też. Potem…
— Trzymaj się, kochany, lecę!
— To prawda, szefie — zgodził się Harry. — Śledzę pana na radarze od chwili, kiedy pan wystartował, a komputer wylicza kurs dla automatycznego pilota.
— Dogoni cię — krzyknął Raoul. — Ta maszyna mówi „tak”. Komputer naprowadzi na ciebie Wóz z pełnymi zbiornikami paliwa i z Norrey za sterami, a później przywiezie was z powrotem.
No jasne. Tuż przy Oślich Drabinkach widziałem Wóz Rodzinny, skierowany dziobem na mnie. Nie malał tak szybko jak Drabinki — ale jednak malał. Miałem poważne wątpliwości, czy dogoni mnie ta bańka powietrza.
— Szefie — odezwał się z naciskiem w głosie Harry — czy pański skafander jest w porządku?
— Tak, oczywiście. Siła wybuchu skierowana była na zewnątrz. Nie uszkodziła nawet drugiego zbiornika. — Na samą myśl o tym zabolały mnie plecy, no i tak, cholera, dysk Wozu wyraźnie malał. Nie tak znowu bardzo, ale na pewno nie rósł i w tym decydującym momencie przypomniałem sobie, że gwarancja oprogramowania komputera upłynęła trzy dni temu.
— No cóż, klamka zapadła — powiedziałem wesoło. — Przypomnijcie mi, żebym zaskarżył tego skur… Hej! Co z Tomem!
— Panujemy nad sytuacją — powiedział krótko Harry. — Jest nieprzytomny, ale żywy i cały. Nic dziwnego, że Linda milczała. Modliła się.
— Jest tam jakiś lekarz? — spytałem retorycznie.
— Rozmawiałem ze. „Skyfac”. Panzella jest już w drodze. Ściągamy teraz Toma na pokład.
— Idźcie, wszyscy troje. Tu nie macie nic do roboty. Raoul, uważaj na Linde.
— Zrobi się.
Zapadła cisza, jeżeli nie liczyć niesłyszalnego do tej pory, nieustającego podkładu oddechów i szelestu odzieży. Norrey znowu zaczęła płakać, ale szybko się opanowała. Dysk, który był nią i Wozem rósł teraz. Nie odrywając od niego wzroku, dokonałem pomiaru kciukiem. Tak, rósł.
— Nawiasem mówiąc, Norrey, doganiasz mnie — powiedziałem starając się zachować beztroski ton.
— No właśnie — zgodziła się i kiedy szybkość wzrostu Wozu doszła do zauważalnego gołym okiem pęcznienia, zgasła korona płomienia napędu.
— Co jest…?
Wczujcie się w sytuacje. Wyleciałem z Oślich Drabinek z cholerną szybkością. Zanim Norrey dopada siodełka i odpala silniki, upływa może nawet i pełne trzydzieści sekund. W idealnym przypadku komputer tak ustala jej ciąg, żeby osiągnęła szybkość większą od mojej, podtrzymuje go jakiś czas, a potem wyłącza i zaczyna wyhamowywanie, żeby mogła zawrócić w kierunku Drabinek w momencie, gdy przetną się nasze trajektorie. Trochę to zbyt zagmatwane, żeby przeprowadzić obliczenia w pamięci, ale żaden problem dla komputera balistycznego chociaż w połowie tak dobrego, jak nasz.
Czynnikiem decydującym było paliwo.
Biorąc pod uwagę projektowane całkowite zużycie paliwa, Norrey musiała wyłączyć ciąg precyzyjnie w połowie drogi. Wykorzystała połowę zawartości swych zbiorników; komputer wyliczył, że przy szybkościach, z jakimi poruszaliśmy się teraz ja i ona, dojdzie w końcu do spotkania i wyłączył ciąg. Przeprowadziłem w pamięci prymitywne obliczenia arytmetyczne, oparte na przypuszczeniach i obarczone olbrzymim marginesem błędu, po czym zbladłem i zadrżałem w swej plastykowej torbie. Drugim decydującym czynnikiem było powietrze.
— Harry — przerwałem raptem panującą cisze — przelicz mi wszystko jeszcze raz, ale wprowadź następujące dane dotyczące zapasu powietrza…
— O Jezu — odezwał się zaskoczony, ale powtórzył podane przeze mnie liczby. — Poczekaj chwilkę.
— Charlie — powiedziała z przestrachem w głosie Norrey. — O mój Boże, Charlie!
— Spokojnie, dziecinko, spokojnie. Może wszystko jest w porządku.
Wreszcie rozległ się głos Harry’ego.
— Niedobrze, szefie. Zanim ona tam dotrze, skończy się panu powietrze. Kiedy stamtąd zawróci, jej zbiorniki też już będą na wyczerpaniu.
— No to zawracaj teraz, kochanie, ruszaj z powrotem — powiedziałem najłagodniej, jak mogłem.
— Nie, do diabła! — krzyknęła.
— Po co ryzykować głową, kochanie? Ja już jestem pogrzebany… pogrzebany w kosmosie. Zawróć teraz…