— Nie.
Spróbowałem uciec się do brutalności.
— Tak cholernie chcesz mieć mojego trupa?
— Tak.
— A po co? Żeby dyndał przy Lamusie?
— Nie. Żeby z nim odlecieć.
— Co?
— Harry, wylicz mi kurs, po którym dotrę do niego zanim skończy się mu powietrze. Nie bierz pod uwagi drogi powrotnej. Podaj mi minimalny czas spotkania.
— Nie! — ryknąłem.
— Norrey — odezwał się poważnie Harry — nie mamy tutaj niczego, czym moglibyśmy was doścignąć. To nie statek kosmiczny. Jeżeli chociaż na chwile włączysz jeszcze ciąg, to nie starczy ci paliwa na wystartowanie w drogą powrotną, nie starczy nawet na wyhamowanie ruchu w tamtą stronę. Masz więcej powietrza niż on, ale oba wasze połączone zapasy nie wystarczą dla jednego z was do czasu nadejścia pomocy, nawet jeśli zdołalibyśmy śledzić was tak długo na radarze. — To była najdłuższa mowa, jaką kiedykolwiek słyszałem z ust Harry’ego.
— Niech mnie diabli, jeżeli chcą zostać wdową — wybuchnąła i ręcznie włączyła silnik. Teraz była tak samo martwa, jak ja.
— Jasna cholera! — wrzasnęliśmy jednocześnie z Harrym, a potem już sam krzyknąłem:
— Pomóż jej, Harry.
— Tak jest! — odkrzyknął, a w nieskończony czas później dodał smutno: — Okay, Norrey, leć. Nowy kurs masz wprowadzony do autopilota.
— No i dobrze — powiedziała ciągle zła, ale już łagodniejąca. — Przez dwadzieścia piąć lat pragnąłem zostać twoją żoną, Armstead. Niech mnie diabli porwą, jeżeli mam teraz zostać wdową po tobie.
— Harry — powiedziałem, wiedząc z góry, że to beznadziejne, ale nie dopuszczając do siebie tej myśli — przelicz wszystko jeszcze raz zakładając, że porzucimy wóz, gdy skończy się paliwo i odpalimy wszystkie silniczki rakietowe skafandra Norrey na raz. Nie są tak wyczerpane, jak moje.
— Nic z tego, szefie — odpowiedział niemal od razu Harry. — Jest was dwoje.
— A czy — spytałem z desperacją — możemy wykorzystać powietrze do oddychania na odrzut?
Musiał być tak samo zdesperowany, już rozważył te możliwość,
— Jasne, możecie. Ale to pochłonęłoby całe wasze powietrze. Jesteście martwi, szefie. Skinąłem głową. Głupi nawyk, pomyślałem, najwyższy czas się go pozbyć.
— Tak też myślałem. Dzięki, Harry. Powodzenia z Tomem.
Norrey nie odzywała się słowem. Obecnie komputer znowu włączył ciąg i Wóz Rodzinny osiągnął już taką szybkość, z którą, zużywając resztki paliwa, wkrótce mnie dogoni. Poświata wokół Wozu (wyraźnie teraz rosnącego) zgasła, a Norrey dalej się nie odzywała. Milczeliśmy wszyscy. Albo nie było nic, albo aż za dużo do powiedzenia, nic pośredniego. Po jakimś czasie Harry zameldował, że dotarli do domu. Podał Norrey dane manewru zawracania, przełączył znowu jej komputer na sterowanie ręczne, a potem jemu i innym skończyło się powietrze.
Oddechy dwojga ludzi są niemal niesłyszalne.
Zbliżała się już od dawna, dostatecznie długo, żeby ból w plecach zelżał do niemal niezauważalnego ćmienia. Gdy była już tak blisko, że ją widziałem, musiałem zmobilizować całą siłę woli, żeby nie wykorzystać resztek paliwa i nie wyjść jej naprzeciw. Nie chodziło o to, że mam je na co oszczędzać. Ale spotkanie w otwartym kosmosie jest jak zrównywanie się na autostradzie szybkiego ruchu — lepiej, żeby jedno z wąs utrzymywało stalą prędkość, dwie zmienne to za wiele. Norrey wykonała manewr popisowo i zatrzymała się na samej granicy zasięgu liny ratunkowej.
Ta precyzja była daremna. Ale nikt nie rezygnuje z wysiłków na rzecz utrzymania się przy życiu tylko dlatego, że komputer twierdzi, że to niemożliwe.
W tym samym ułamku sekundy, w którym szybkość spadła do zera, wystrzeliła linę ratunkową. Ciężarek na jej końcu uderzył mnie lekko w pierś; piękny rzut; nie ma co, nawet biorąc pod uwagę magnes wspomagający. Pochwyciłem linę skwapliwie i kosztowało mnie kilka sekund skoncentrowanego wysiłku, żeby ją puścić i przypiąć sobie do pasa. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy jak jestem osamotniony i przestraszony.
Gdy tylko upewniłem się, że jestem bezpieczny, Norrey włączyła wyciągarkę i Wóz przyciągnął mnie do siebie.
— Kto twierdził, że nigdy nie może złapać taksówki, kiedy akurat jej potrzebuje? — powiedziałem, ale zęby mi dzwoniły i to zepsuło cały efekt.
Uśmiechnęła się jednak i pomogła mi wgramolić się na siodełko.
— Dokąd, szefie?
I nagle zdałem sobie sprawę, że nie potrafię wymyślić żadnej dowcipnej odpowiedzi. Gdyby kadłub wozu nie był wzmocniony, skruszyłbym go kolanami.
— Gdzie bądź — powiedziałem po prostu, a ona odwróciła się w swoim siodełku i odpaliła silniki.
Pilotowanie takiego traktora, jak nasz Wóz Rodzinny wymaga naprawdę czułej ręki, szczególnie przy znacznym obciążeniu. To nie lada sztuka utrzymać pęcherzyk równowagi na przecięciu nitek żyrokompasu. Sposób sterowania jest wyjątkowo bzdurny — trzeba mieć coś w rodzaju wyczucia, gdyż inaczej wpada się w wibracje i diabli biorą żyro.
Tancerz jest oczywiście lepszy w balansowaniu siedzeniem od każdego, z wyjątkiem może najbardziej doświadczonych pilotów Sił Kosmicznych, a Norrey była w tym najlepsza z całej naszej szóstki. Teraz jednak przechodziła samą siebie.
Była lepsza od komputera. Co nie jest znowu takie dziwne — w baku jest zawsze więcej benzyny niż to wskazuje licznik — ale i tak dystans był zbyt duży, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Wciąż byliśmy martwi. Ale po pewnym czasie odległy, zielono — czerwony sferoid, którym były Drabinki, przestał malec; potwierdziły to przyrządy, Po dłuższej chwili sam stwierdziłem, że nawet trochę urósł. I w tym właśnie momencie ustały wibracje miedzy mymi udami.
Przez cały okres przyspieszania gotowałem się ż chęci porozmawiania, ale trzymałem gębę na Wódkę, żeby nie rozpraszać uwagi Norrey. Teraz pozostawało nam tylko biernie czekać. Od teraz aż do chwili śmierci nie mieliśmy nic więcej do roboty, jak tylko rozmawiać, a ja znowu nie mogłem znaleźć słów. To Norrey pierwsza przerwała milczenie. Brzmienie jej głosu było precyzyjnie prawidłowe.
— Uff, nie uwierzysz mi… ale nie mamy już paliwa.
— Słuchaj — powiedziałem — czy sposobu, w jaki sterujesz swoim siedzeniem nie nazywają czasem kręceniem tyłkiem?
— Och, Charlie, nie chce umierać.
— No to nie umieraj.
Zapadło milczenie.
— Przepraszam — powiedziała w końcu, wciąż odwracając ode mnie twarz. — Dokonałam wyboru. Te ostatnie minuty z tobą są tego warte. Wymknęło mi się po prostu — prychnęła sama do siebie. — Marnowanie powietrza.
— Nie przychodzi mi do głowy nic, na co mógłbym poświecić swoje powietrze poza rozmową z tobą. Znaczy się taką, którą można prowadzić w skafandrach próżniowych. Ja też nie chce umierać — ale jeśli będę musiał odejść, to cieszę się, że mam do towarzystwa ciebie. Czy to nie egoizm?
— Bzdury. Ja też się cieszę, że tu jesteś, Charlie.
— Do diabła, przecież to ja wyreżyserowałem to spotkanie. Gdyby mnie tu nie było, nie byłoby tu nikogo — urwałem i patrzyłem spode łba. — To mnie chyba najbardziej denerwuje. Zastanawiałem się czasami co stanie się w końcu przyczyną mojej śmierci. No i jasne, miałem rację: moja własna głupota. Wylecieć w kosmos. Tak się zagapić. A niech to cholera, Norrey.
— Charlie, to był wypadek.
— Wyleciałem w kosmos. Nie uważałem. Myślałem o tej cholernej normie czasowej i przekroczyłem ją.
— Charlie, to oszukiwanie samego siebie. Przynajmniej połowa tej winy, jaką się obarczasz, spoczywa na skubańcu, który sprawdzał w fabryce twój zbiornik powietrza. Nie wspominając już o tym cholernym idiocie, który zapomniał zatankować dziś rano Wóz. To był obowiązek rotacyjny.