Tom zesztywniał.
— Jeśli to w czymś pomoże — odezwał się napiętym głosem Raoul — to przyznam szczerze, że nasze zbliżające się zapoznanie z tymi superćmami przynajmniej mnie napawa takim przerażeniem, że dostaje, zatwardzenia. A nie zetknąłem się z nimi osobiście jak ty i Charlie. Sądzę, że to może nas kosztować coś więcej niż tylko Ziemie.
Było to tak dziwne oświadczenie, że na chwile wszyscy zaniemówiliśmy.
— Wiemy, o co ci chodzi — powiedziała powoli Norrey. — Naszym zadaniem jest nawiązanie kontaktu telepatycznego z czymś, co wygląda na umysł grupowy. Prawie… prawie się boje, że może mi się to udać.
— Boisz się, że możesz się w tym zatracić, kochanie? — spytałem. — Zapomnij o tym — nie opuściłbym cię na długo. Nie po to czekałem dwadzieścia lat, żeby teraz zostać wdowcem. — Uścisnęła moją dłoń.
— No właśnie — powiedziała Linda. — Najgorsze jest to, że stoimy w obliczu śmierci, niezależnie od tego, jaką przyjmie ona postać. Ale przecież zawsze mieliśmy wyrok śmierci, wszyscy z nas, za to, że byliśmy ludźmi. To jest cena biletu na to przedstawienie. Norrey i ty, Charlie, zajrzeliście tydzień temu śmierci w oczy. Pewne jak diabli, że — któregoś dnia znowu w nie zajrzycie. Może się okazać, że stanie się to za rok, na Saturnie; no więc co?
— W tym cały kłopot — powiedział Tom potrząsając głową — że strach nie przechodzi tylko dlatego, że jest nielogiczny.
— Nie — zgodziła się z nim Linda — ale istnieją metody radzenia sobie z nim — a tłumienie go aż wypłynie pod postacią złości wcale nie jest jedną z nich. A skoro już o tym mówimy, nauczę cię sposobów zachowania samodyscypliny, które mogą ci sporo pomóc.
— Mnie też — szepnął prawie niedosłyszalnie Raoul.
Harry wyciągnął rękę i ujął jego dłoń.
— Razem się nauczymy — powiedział.
— Wszyscy się nauczymy — odezwałem się. — Może jesteśmy inni niż ludzie, ale nie tak bardzo. Ale przedtem chciałbym wam oznajmić, że jesteście najodważniejszymi ludźmi, jakich znam. Wszyscy. Jeśli ktokolwiek… oho! Znowu alarm. Potańczmy teraz trochę naprawdę, żebyśmy wrócili spoceni. Spotkamy się znowu za parę dni. Harry, wyłącz te taśmę z ciężkim oddechem i na mój znak przywracamy siłę naszego sygnału. Trzy, dwa, jeden — już.
Rozmowę tą przytaczam w całości po części dlatego, że jest to jedno z kilku wydarzeń w tej kronice, z którego mam kompletne nagranie. Ale częściowo też dlatego, że zawiera ona większość istotnych informacji dotyczących tej jednorocznej podróży na Saturna, które trzeba znać, aby zrozumieć wypadki, jakie rozegrały się później. Opisy wnętrza „Siegfrieda” czy też rozkładu codziennych zajęć, czy życia miesiąc po miesiącu, czy tarć międzyludzkich, wszystkiego tego, co wypełniło jeden rok z najpracowitszych i najbardziej nudnych lat mego życia — takie opisy nie mają najmniejszego sensu.
Co jest często spotykane, a może i nieuniknione w tego rodzaju ekspedycjach — załoga, dyplomaci i tancerze tworzyli po godzinach pracy trzy, stosunkowo hermetyczne kliki i utrzymywali miedzy nimi chwiejny pokój. Każda grupa miała swoje własne obowiązki i rozrywki — dyplomaci, na przykład, spędzali dużo czasu wolnego (oraz znaczny procent czasu pracy) na sporach kulturalnych. Cierpliwość DeLaTorre szybko zyskała sobie uznanie w oczach wszystkich znajdujących się na pokładzie osób. Przeczytajcie jakąkolwiek przyzwoitą książkę o życiu w łodzi podwodnej, potem dorzućcie stan nieważkości i będziecie mieli obraz tego roku. Tylko muzyka Raoula pomagała nam utrzymać się przy zdrowych zmysłach; stał się on drugim na liście najbardziej szanowanych pasażerów.
W dyskusjach w których brała udział cała nasza szóstka nigdy już nie wypłynął temat „nowego gatunku”, chociaż ja i Norrey kilkakrotnie o niego zahaczyliśmy w naszych rozmowach oraz w rozmowach z Lindą. No i oczywiście nigdy nie wspominaliśmy o tym głośno na pokładzie „Siegfrieda” — statki kosmiczne można podejrzewać o dokładne „zapluskwienie”. Napomknienie o „inności” naszej szóstki zaniepokoiłoby nawet DeLaTorre — a był on chyba jedynym, który traktował nas jako kogoś więcej niż najemników, „zwykłych tłumaczy” (określenie Silvermana). Dmirow i Li, jak sądzę, też nas za takich nie uważali, ale cóż mogli poradzić; jako doświadczeni dyplomaci nie byli przyzwyczajeni do akceptowania tłumaczy jako równych im pozycją. Dla Silvermana taniec był tym, co pokazują w variete i nie widział żadnego problemu w przełożeniu na figury taneczne Manifestu Przeznaczenia.
Jedno mogę powiedzieć o rym roku. Człowiek, jakim byłem, gdy po raz pierwszy znalazłem się w kosmosie, nie mógłby go przetrwać. Przepaliłby sobie mózg i zapił się na śmierć.
Zamiast tego często wychodziłem na spacery. I dużo kochałem się z Norrey. Z włączoną muzyką, która dawała nam poczucie intymności.
Innym, godnym wzmianki wydarzeniem było oznajmienie nam przez Linde na dwa miesiące przed dotarciem do Saturna, że jest w ciąży. Doszedł nam obowiązek rozwiązania problemu połogu w stanie nieważkości bez udziału położnika.
Rozdział 2
Nie udało się namówić żadnego z dyplomatów na jakiekolwiek wyjście z nami w kosmos. Dwoje odmówiło z możliwego do przewidzenia powodu Wyjście w otwarty kosmos jest o wiele niebezpieczniejsze od pozostawania w zaciszu wnętrza statku (co byłem zmuszony sobie uświadomić w dniu, kiedy wyjechałem z taką propozycją), a obowiązek zakazywał im podejmowania wszelkiego niepotrzebnego ryzyka w drodze na największą i najważniejszą w dziejach konferencje. My, tancerze, uważani byliśmy za mniej wartościowych, ale i na nas wywierano nacisk, abyśmy unikali przebywania poza statkiem wszyscy naraz. Wytoczyłem moją ciężką artylerie utrzymując, że taniec grupowy musi być planowany, choreografowany i ćwiczony w zespole — że Gwiezdni Tancerze są zespołem twórczym. Poza tym, im więcej kumpli dookoła, tym bezpieczniej.
Czwartemu dyplomacie, Silvermanowi, zakazano odgórnie wycieczek w kosmos. A więc od razu poprosił nas o zabranie ze sobą na spacer na zasadzie „co mi tam będą kazali”. Ten zakaż uwłaczał jego męskości. Rozmyślił się, gdy wyjaśniano mu procedurę uszczelniania skafandra próżniowego i nigdy już nie podniósł tego tematu.
Ale na kilka tygodni przed rozpoczęciem hamowania do mojej kajuty przyszła Linda i oznajmiła:
— Chen Ten Li chce wyjść z nami na spacer. Drgnąłem i naśladując Silvermana powiedziałem:
— Czy stałoby się coś, gdybyś najpierw kazała mi usiąść, a dopiero potem powiedziała mi, że masz dla mnie złe wiadomości?
— Tak mi powiedział.
Jak zareagowałby w tej sytuacji DeLaTorre? Albo Bili? Albo inni? Albo stary Wertheimer, który oczyma dał mi do zrozumienia, że wierzy, iż można mi ufać, że wie, iż nie popełnię głupstwa? I co nie mniej ważne, dlaczego ten Chen chce teraz zasłużyć sobie na skrzydła? Nie dla scenerii — miał pierwszej klasy wideo najlepsze jakiego dostarczyć mogła Terra. I przecież nie z takich durnych powodów jak Silverman.
— O co mu chodzi, Lindo? Chce zobaczyć próbę na żywo? Chce ”polecieć z nami na mediacje? No o co mu chodzi?
— Sam go zapytaj.
Nigdy wcześniej nie widziałem kajuty Chena. Grał z komputerem w przestrzenne szachy. Ledwie nadążyłem za śledzeniem rozgrywki, ale było dla mnie jasne, że przegrywał sromotnie — co mnie zaskoczyło.
— Doktorze Chen, słyszałem, że chce pan wyjść z nami na zewnątrz.
Miał na sobie gustowną, obfitą piżamę, którą ze znawstwem zebrał i upiął odpowiednio do stanu nieważkości (Dmirow i DeLaTorre zmuszeni byli prosić o pomoc Raoula, a odzież Silvermana wyglądała tak, jakby ten, cofając się, nadział na maszynę do szycia). Pochylił swą wygoloną głowę i powiedział ponuro: