Poświeciliśmy cały rok na studiowanie komputerowych analiz obu stron „Gwiezdnego tańca” i wynieśliśmy z nich wystarczająco dużo informacji, by z góry opracować choreografię występu. Około godziny tańca, rodzaj „Pozdrowienia Mandaryna”. Pod koniec tej godziny albo będziemy mieli nawiązany kontakt telepatyczny, albo nie. Jeśli tak, przełączymy ten telefon na dyplomatów. Poprzez usta DeLaTorry prześlą oni swe oświadczenie, a my przetłumaczymy obcym ich słowa najlepiej, jak umiemy. Jeśli, z jakiejkolwiek przyczyny, nie będzie można dojść do porozumienia, też to odtańczymy. W przypadku nienawiązania kontaktu mieliśmy obserwować reakcje obcych na występ i dokonać próby jej przetłumaczenia z pomocą komputera. Wtedy dyplomaci opracują swoją odpowiedź, komputer przekaże nam jej notacje choreograficzną i spróbujemy w ten sposób. Jeśli z upływem dziewięciu godzin nie dojdziemy do żadnych rezultatów — nazywaliśmy to dniem — wracamy Limuzyną na „Siegfrieda” i próbujemy znowu nazajutrz. Jeśli osiągniemy dobre lub chociaż obiecujące wyniki, to mamy wystarczająco dużo powietrza w zbiornikach, by pozostawać w kosmosie choćby i przez tydzień — a żywności, wody i środków higieny było pod dostatkiem w przymocowanej do Limuzyny Kostce.
Jednak wszyscy się, spodziewaliśmy, że głównie będziemy grać z kapelusza. Nasza ignorancja była tak całkowita, że nic nie mogło jej przełamać i wszyscy to wiedzieliśmy.
W przedziale pasażerskim był tylko jeden ekran wideo i przez całą krótką podróż wypełniała go twarz Billa Coxa. Informował nas na bieżąco o zachowaniu się obcych, a było ono statyczne. W końcu manewr hamowania dobiegł końca, a my zatonęliśmy na chwile w fotelach, podczas gdy Limuzyna odwracała się o sto osiemdziesiąt stopni, by zwrócić kopułę obserwacyjną w stronę obcych. Wreszcie tu byliśmy, na skrzyżowaniu dróg. Dyplomaci odpięli pasy i przeszli do przodu, do śluzy powietrznej kopuły. Gwiezdni Tancerze skierowali się na rufę, do większej śluzy powietrznej. Tej, nad którą płonął napis WYJŚCIE.
Rozumiejąc się bez słów zawiśliśmy tam na chwile w powietrzu i spoglądaliśmy po sobie. Nikt się nie poruszaj. Ostatni rok” scementował naszą rodzinę; zaczynała wytwarzać się miedzy nami jakaś telepatyczna wieź. Nie potrzebowaliśmy słów. Byliśmy gotowi.
I uśmiechnąwszy się tylko idiotycznie od ucha do ucha połączyliśmy nasze dłonie i utworzyliśmy wokół wejścia do śluzy Płatek Śniegu.
Potem Harry i Raoul odłączyli od nas, pocałowali jeden drugiego, założyli hełmy i znikli w śluzie, aby zmontować nasze dekoracje. W śluzie było miejsce dla czworga; wcisnęli się tam za nimi Tom i Linda. Przygotują Kostkę i zaczekają na nas.
Drzwi zasunęły się za nimi, a my z Norrey pocałowaliśmy się po raz ostatni.
— Nic nie mów — powiedziałem, a ona lekko skinęła głową.
— Panie Armstead? — doleciał mnie głos zza pleców,
— Tak, doktorze Chen?
Wychylał się do połowy z przeciwległej śluzy powietrznej. Był sam. Nie zdradzając żadnych uczuć ani mimiką twarzy, ani barwą głosu powiedział:
— Rozwalenia uszczelki. Uśmiechnąłem się.
— Dziękuje, sir.
I weszliśmy do śluzy.
Poza deja vu istnieje jeszcze inny rodzaj uczucia, że przeżywało się już kiedyś obecną sytuacje. Jest to czymś silniejszym niż wspomnienie. Pojawia się jak spadające z oczu łuski.
Tego typu przypomnienie naszło mnie teraz, gdy znowu ujrzałem obcych.
Czerwone ćmy. Jak jarzące się węgielki bez węgla w środku, wirujące w czymś mniej namacalnym od kopuły obserwacyjnej Limuzyny, w czymś potężniejszym od „Siegfrieda”. Wirując bez ustanku, bez ustanku zmieniając kreślone wzory, przyciągały oko jak taniec kobry.
I w tym właśnie momencie wydało mi się, że całe moje życie było chwilami, które spędziłem w obecności tych istot — że odstępy czasu miedzy tymi chwilami, nawet nie mające końca godziny studiowania taśm z tańcem obcych i wysiłków zrozumienia go są nierealnymi, blaknącymi już w mej pamięci cieniami. Zawsze znałem obcych. Zawsze będę ich znał, a oni mnie. Cofnęliśmy się razem w czasie o miliard lat. Przypominało to powrót do domu, do mamy i taty, którzy są niezmienni i wieczni. „Hej!” — chciałem krzyknąć do nich. „Przestałem już uważać się za kalekę”. Tak jak dzieciak mógłby dumnie oznajmić rodzicom, że zdał trudny test z chemii…
Potrząsnąłem dziko głową i pozbyłem się tego uczucia. Pomogło odwrócenie wzroku. Wszystko w otaczającej mnie inscenizacji mówiło, że od naszego ostatniego spotkania zaszło coś więcej niż tylko bezładne sny. Tuż za obcymi żółcią i brązem świecił potężny, otoczony pierścieniem roziskrzonego ognia Saturn. Słońce za moimi plecami dostarczało tu tylko jeden procent światła, jakim oświetla Ziemie — ale ta różnica była niedostrzegalna: oko Ziemianina z natury odfiltrowuje 99% docierającego doń światła (uświadomiłem sobie nagle ten zbieg okoliczności — miejsce, które obcy wybrali na spotkanie znajdowało się w precyzyjnie takiej odległości od Słońca, aby człowiek mógł tam zarówno dotrzeć, jak i widzieć prawidłowo), j
Znajdowaliśmy się „nad” Pierścieniem. To nie da się opisać.
„Na prawo” ode mnie unosił się Tytan — mniejszy od Księżyca oglądanego z Ziemi, ale wyraźnie widoczny. Z naszej perspektywy znajdował się w trzeciej kwadrze. Tam, gdzie jego terminator był zwrócony do Saturna, posępna, czerwona barwa rozjaśniała się w odcień krwawopomarańczowy. Ten wielki księżyc spoglądał na nasze poczynania jak zamglone, złowróżbne oko.
A wokół mnie dryfowali w próżni moi towarzysze, zapatrzeni, zahipnotyzowani.
Tylko Tom zdradzał trzeźwość umysłu. Podobnie jak ja odnawiał tylko starą znajomość — odświeżenie dawnych wspomnień zabiera mniej czasu niż zyskanie nowych.
Tym razem Wszyscy znaliśmy ich lepiej — nawet ci, którzy widzieli ich po raz pierwszy. Podczas ostatniej konfrontacji Shara zdawała się ich w pewnym stopniu rozumieć — bo mnie; bez względu na to, jak intensywnie! ich obserwowałem, zrozumienie ich tańca wciąż umykało. Teraz mój umysł był wolny od przerażenia) moje oczy nie były zaślepione rozpaczą, moje serce spokojne. Czułem tak, jak czuła Shara, widziałem, co widziała ona i potwierdzałem jej intuicyjny osąd:
„Bije od nich przeświadczenie o swej wyższości. Ich taniec jest wyzwaniem, prowokacją… biologowie przyglądający się błazeństwom nieznanych, nowych istot… Potrzebna im Ziemia… po orbitach. Jak pieczołowicie wychoreografowanych, jak orbity elektronów… potrafią uniknąć wszystkiego albo wytrzymać wszystko, czym może ich zaatakować Ziemia. Ja to wiem”.
Z zadumy wyrwał mnie głos Coxa.
— „Siegfried” do Gwiezdnych Tancerzy. Tak, to ci sami.
Przygotowywaliśmy się na ewentualność, że może to być inna grupa obcych — dajmy na to policjanci tropiący tamtych, albo może druga tura uczestników wycieczki do Układu Słonecznego. Byliśmy przygotowani nawet na mało prawdopodobne ewentualności. Bili powiedział nam, że przewertowali z dyplomatami i komputerem kilka plików scenariuszy, przechowywanych w bankach pamięci i wybrali do realizacji Plan A. Ale my, Gwiezdni Tancerze, oceniliśmy to już na oko.
— Roger, „Siegfried” — potwierdziłem odbiór. — Mam kiepską pamięć do nazwisk, ale twarzy nigdy nie zapominam.
— Zaczynajcie swój program.
— W porządku, wszyscy na miejsca. Harry, Raoul, rozstawcie dekoracje i sprawdźcie je. Tom i Linda, wy wyprowadźcie Kostkę na jakieś dwadzieścia kilometrów od nas, okay? Norrey, pomóż mi przy ustawianiu kamer, spotykamy się za dwadzieścia minut przy Kostce. Naprzód.