I coś zaczęło się dziać…
Zaczęło się wolno, subtelnie, w zlewających się ze sobą etapach. Mając za sobą rok studiów stwierdziłem po prostu, że rozumiem i bez zdziwienia lub fascynacji zaakceptowałem to pojmowanie. W pierwszej chwili myślałem, że obcy zwolnili — ale potem zauważyłem, znowu bez fascynacji, iż spowolnieniu w równym stopniu uległy mój puls i oddechy wszystkich. Czas dla mnie przyśpieszył. Wyciągałem maksimum informacji z każdej sekundy życia, ogarniałem całość swego istnienia. Eksperymentując, przyśpieszyłem jeszcze trochę moje poczucie czasu i dostrzegłem, że szaleństwo obcych zwalnia do szybkości, którą już każdy mógł objąć swym umysłem. Byłem świadom, że mogę całkiem zatrzymać bieg czasu, ale nie chciałem jeszcze tego czynić. Studiowałem ich zachowanie z nieskończonym brakiem pośpiechu i coraz lepiej ich rozumiałem. Stało się teraz dla mnie jasne, że istnieje jakaś wyraźnie określona, chociaż niewidzialna energia, która utrzymuje ich na tych współzależnych, ciasnych orbitach, coś jak elektromagnetyzm utrzymujący na wyznaczonych torach elektrony. Ale energia ta wrzała wściekle za ich zgodą, a oni ślizgali się po jej falach niczym kawałki drewna, które za sprawą jakiejś magii nigdy się nie zderzają. Tworzyli przed sobą nie kończący się walec. Powoli, bardzo powoli zacząłem zdawać sobie sprawę, że ich energia jest bardziej niż analogiczna do energii łączącej mnie z mą rodziną. To, po czym surfowali, było ich świadomością wzajemnego istnienia i istnienia Wszechświata wokół nich.
Moja własna świadomość mej rodziny przeskoczyła na wyższy poziom. Słyszałem oddychającą Norrey, widziałem jej oczyma, czułem jak rwie mnie zwichnięta kostka Tomą, czułem, jak w mym łonie porusza się dziecko Lindy, obserwowałem nas wszystkich oczyma Harry’ego i kląłem pod jego nosem wraz z nim, pędziłem w dół ramienia Raoula aż do koniuszków jego palców i z powrotem do swych uszu. Byłem sześciomózgim Płatkiem Śniegu, istniejącym jednocześnie w przestrzeni i w czasie, i ”w myśli, i w muzyce, i w tańcu, i w barwie, i w czymś, czego jeszcze nie potrafiłem nazwać, i to wszystko zmierzało ku pełnej harmonii.
Ani przez moment nie ogarniało mnie uczucie odrzucania czy utraty mojego ja, mojej osobowości. Była przez cały czas w moim ciele i mózgu, tam, gdzie ją pozostawiłem, nie mogła być gdzie indziej, istniała jak przedtem. To było tak, jak gdyby jej CZĘŚĆ istniała zawsze w oderwaniu od ciała i mózgu, jak gdyby mój mózg zawsze znał ten poziom, ale był niezdolny do rejestrowania płynących zeń informacji. Czyżby cała nasza szóstka była zawsze tak blisko siebie, nieświadoma tego jak sześcioro samotnych ślepców w tym samym wycinku kosmosu? W sposób, w który, zawsze nie zdając sobie z tego sprawy, pragnąłem to uczynić, dotknąłem ich dusz i pokochałem je.
Zrozumieliśmy, że ten poziom postrzegania pokazują nam obcy, że wprowadzają nas cierpliwie, stopień po stopniu, po niewidzialnych schodach psychiki, prowadzących do tej nowej płaszczyzny. Jeśli miedzy nami a nimi przepływałaby jakakolwiek, możliwa do wykrycia przez człowieka energia, Bili Cox nagrzewałby już swoje działo laserowe i wrzeszczał, żebyśmy wracali, ale on nadal utrzymywał tylko łączność z dyplomatami, pozwalając nam tańczyć bez rozpraszania uwagi.
Ale komunikacja miedzy nami ą obcymi odbywała się również na wykrywalnych przez przyrządy fizyczne poziomach. Początkowo obcy powtarzali tylko, jak echo, fragmenty naszego tańca, by zamanifestować emocjonalną lub fizyczną konotacje. Kiedy zauważyliśmy, że to robią wiedzieliśmy już, iż w pełni pojmują każdy niuans, jaki staraliśmy się wyrazić. Z czasem zaczęli reagować w sposób bardziej złożony, zaczęli modyfikować subtelnie figury tańca, którymi nam odpowiadali, tworząc wariacje na temat, potem kontrargumenty, następujące po sobie sugestie. Za każdym razem, kiedy tak czynili, zaczynaliśmy lepiej ich rozumieć, chwytać podstawy ich „jeżyka”, a co za tym idzie, ich natury. Zgadzali się z naszym pojmowaniem sferyczności, grzecznie nie zgodzili się z naszym pojmowaniem moralności, zareagowali ożywioną aprobatą na wzmianki o bólu i radości. Gdy poznaliśmy już wystarczająco dużo „słów” do zbudowania „zdania”, uczyniliśmy to:
— Przebyliśmy ten miliard kilometrów, żeby was zawstydzić, a teraz sami jesteśmy zawstydzeniu. Odpowiedź nadeszła od razu — współczująca i wesoła.
— BZDURY — zdawali się mówić. — SKĄD MOGLIŚCIE WIEDZIEĆ?
— Oczywiste było, że jesteście mądrzejsi od nas.
— NIE, MY TYLKO WIĘCEJ WIEDZIELIŚMY. PRAWDĘ MÓWIĄC, BYLIŚMY KARYGODNIE NIETAKTOWNI I ZBYT NIECIERPLIWI.
— Zbyt niecierpliwi? — powtórzyliśmy czujnie.
— ZNAJDOWALIŚMY SIĘ W WIELKIEJ POTRZEBIE — wszystkich piećdziesiecioro pięcioro obcych zanurkowało nagle z różnymi prędkościami w kierunku środka swej kuli, cudem tylko unikając tam choćby jednego zderzenia. Wymowa tego była jasna jak słońce:
— TYLKO PRZYPADEK ZAPOBIEGŁ CAŁKOWITEJ ZAGŁADZIE. Natura tej całkowitej zagłady umknęła nam, „powiedzieliśmy” wiec:
— Nasza zmarła siostra przekazała nam wiadomość, że musieliście złożyć swą ikrę na świecie takim jak nasz. Czy dalej do tego dążycie: przyjść i żyć z ludźmi?
Ich odpowiedź była ekwiwalentem kosmicznego śmiechu. Sprowadził się ostatecznie do jednego „zdania”, którego trudno było nie zrozumieć:
— WPROST PRZECIWNIE.
Nasz taniec załamał się na chwile, potem znowu odtworzył.
— Nie rozumiemy.
Obcy zawahali się. Emanowało z nich coś na kształt zatroskania, coś na kształt współczucia.
— MOŻEMY… MUSIMY WYJAŚNIĆ. ALE ZROZUMIENIE BĘDZIE BARDZO DLA WAS PRZYKRE. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA TO.
Cząstka nas będąca Lindą zalała nas potopem matczynego ciepła, otoczką spokoju; zawsze modliła się najlepiej z nas. Raoul grał teraz tylko wytłumione A, które było przekładane na ciepły, złoty kolor. Żądza czynu Toma, wieczna siła Harry’ego, cicha zgodność Norrey, moje własne, niezawodne poczucie humoru, nieskończona opiekuńczość Lindy i wytrwały upór Raoula zlały się, ze sobą, by utworzyć wspólnie rodzaj spokoju, którego nigdy nie zaznałem, pogodnego opanowania opartego na wrażeniu pełni. Uleciał gdzieś cały strach, wszystka wątpliwość. Tak miało być.
— Tak miało być — zatańczyliśmy. — Niech tak będzie.
Echo nadeszło natychmiast, zabarwione posmakiem zadowolenia, ojcowskiej niemal aprobaty.
— TERAZ!
Ich następne przesłanie było krótkim tańcem, tańcem stosunkowo prostym. Zrozumieliśmy, od razu, chociaż był dla nas całkowicie nowy. W jednej, bezczasowej chwili uchwyciliśmy wszystkie jego najpełniejsze implikacje. Taniec ten sprężył każdą nanosekundę ponad dwóch miliardów lat w pojedyncze pojecie, w pojedynczy, telepatyczny gestalt.
A pojecie to było w rzeczywistości tylko nazwą obcych.
Trwoga roztrzaskała Płatek Śniegu w sześć dyskretnych skorup. Byłem sam w mej czaszce w pustym kosmosie, z cienką warstewką plastyku pomiędzy mną a śmiercią, nagi i straszliwie przerażony. Czepiałem się dziko nie istniejącej deski ratunku. Przede mną, o wiele za blisko, roili się jak pszczoły obcy. Gdy tak patrzyłem, zaczęli się gromadzić w środku swej kuli formując najpierw otworek nie większy od nakłucia szpilki, potem otwór wielkości pieciocentówki, a w końcu wielką dziurę w ścianie Piekła, pojedynczy, jarzący się, czerwony węgielek rozsadzany oszalałą energią. Jego jasność przyćmiewała nawet Słońce; mój hełm zaczął się automatycznie polaryzować.