Выбрать главу

I było to jedyne pomieszczenie na statku, które zaprojektowano bez żadnego wyraźnie określonego pionu lokalnego.

Dyplomaci wybrali sobie taki pion, oczywiście arbitralnie, ustawiając się pod gołą ścianą, będącą boiskiem do piłki ręcznej, przez co znajdujące się naprzeciw siebie trampoliny były dla nich „podłogą” i „sufitem”. My, Gwiezdni Tancerze, zajęliśmy miejsca pod ścianą przeciwległa, pośród przyrządów do ćwiczeń, przytrzymując się ich rękoma i stopami. Bili i pułkownik Song wybrali sobie ścianę po naszej lewej ręce.

— Zaczynajmy — powiedziałem, gdy wszyscy zajęli już swe miejsca.

— Po pierwsze, panie Armstead — odezwał się urażonym tonem Silverman — chciałbym złożyć protest przeciw bezwzględnemu sposobowi, w jaki dla własnej wygody zwlekał pan z zapoznaniem nas, tu obecnych, z zaistniałymi wypadkami…

— Sheldonie… — zaczął znużonym głosem DeLaTorre.

— Nie, sir — przerwał mu Silverman. — Stanowczo protestuje. Czy jesteśmy dziećmi, żeby przez dwie godziny trzymać nas, kręcących młynka kciukami? Czy wszyscy ludzie na Ziemi już tak nic nie znaczą, że każe im się czekać w niepewności przez trzy i pół godziny bo ci „artyści” urządzają sobie orgie?

— Wygląda mi na to, że nie kręcił pan kciukami, a potencjometrami aparatów podsłuchowych — powiedział wesoło Tom. — Wiesz co, Silverman? Przez cały czas zdawałem sobie sprawę, że podsłuchujesz. Nic sobie z tego nie robiłem. Wiedziałem, jak bardzo musi cię to podniecać.

Twarz Silvermana przybrała kolor jasnej czerwieni, co nie jest w stanie nieważkości sprawą zwyczajną; równie czerwone musiały być i jego stopy.

— Nie — zawyrokowała Linda — mnie się wydaje, że on raczej sprawdzał co się dzieje w kajucie Raoula i Harry’ego.

Silverman zbladł teraz, a jego źrenice zwęziła nienawiść. Stały się tak małe, jak środek tarczy strzelniczej.

— Wystarczy, skończcie już z tym — rzucił ostro Bili. — Pan również, ambasadorze. Nie marnujmy czasu — sam pan powiedział, że czeka cała Ziemia.

— Tak, Sheldonie — powiedział z naciskiem DeLaTorre — dopuść do głosu pana Armsteada. Silverman skinął głową, zaciskając usta w pobielałą kreskę.

— No więc mów pan.

Puściłem kierownice roweru treningowego i rozpostarłem ramiona.

— Najpierw opowiedzcie mi, co się wydarzyło z waszej perspektywy. Co widzieliście i słyszeliście?

Głos zabrał Chen. Jego twarz nie wyrażała nic i przypominała mi trochę maskę z wosku.

— Zaczęliście wasz taniec. Muzyka stawała się coraz dziwniejsza. Wasz taniec zaczął radykalnie odbiegać od układu ułożonego przez komputer i wyraźnie uzyskiwaliście odpowiedzi za pośrednictwem innych układów tanecznych, z których komputer nie mógł nic zrozumieć. Z upływem czasu szybkość waszych ruchów zwiększyła się drastycznie, aż do tempa, w które nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie oglądał tego na własne oczy. Odpowiednio wzrosło również tempo muzyki. Rozlegały się stłumione pochrząkiwania, okrzyki… nic artykułowanego. Obcy skupili się w pojedynczy twór pośrodku swojej otoczki, która zaczęła emitować wielkie ilości czegoś, co potraktowaliśmy jako materie organiczną. Wtedy wszyscy krzyknęliście.

Bez powodzenia usiłowaliśmy wywołać was przez radio. Pan Stein nie odpowiadał na nasze sygnały, ale bardzo sprawnie pościągał waszą piątkę w jedno miejsce, powiązał liną i przyholował wszystkich naraz do promu.

Wyobraziłem sobie obciążenie, jakie musiała przedstawiać sobą nasza piątka w momencie włączenia ciągu — było to przecież ponad trzysta kilo masy — i nabrałem nowego szacunku dla rąk i ramiona Harry’ego. Siła jest zwykle zbyteczna w kosmosie — ale mięśnie innego mężczyzny mogłyby ulec zerwaniu pod takim straszliwym naprężeniem.

— Gdy tylko otworzyła się śluza powietrzna, wciągnął was wszystkich do środka, unieruchomił pasami w fotelach i wymówił jedno słowo: „Zrobione”. Potem pieczołowicie zabezpieczył instrument muzyczny pana Brindle’a — i zwyczajnie usiadł i zapatrzył się przed siebie. Właśnie mieliśmy poniechać prób porozumienia się z nim, gdy się ocknęliście.

— Okay — powiedziałem. — Wyjaśnijmy sobie główne punkty. Po pierwsze, jak się chyba domyślacie, nawiązaliśmy kontakt z obcymi.

— Czy stanowią dla nas jakieś zagrożenie? — przerwała mi Dmirow. — Czy coś wam zrobili?

— Dwa razy nie.

— Ale krzyczeliście jak ktoś kto jest pewien, że umiera. A Shara Drummond wyraźnie oświadczyła przed śmiercią…

— Wiem. Że obcy są agresywni i aroganccy, że Ziemia potrzebna im na tarlisko — zgodziłem się z nią. — To był błąd w tłumaczeniu i gdy sięgam teraz pamięcią wstecz, nieuchronny. Shara przebywała w kosmosie tylko pięć miesięcy; sama przyznała, że rozumie mniej więcej jedno pojecie na trzy.

— A jak wygląda prawidłowe tłumaczenie? — spytał Chen.

— Ziemia jest ich tarliskiem — odparłem. — Tytan też. Ich tarliskami jest wiele innych miejsc poza naszym układem.

— Co chce pan przez to powiedzieć? — rzucił Silverman.

— Przyczyną naszego omdlenia było ostatnie przesłanie obcych. Było ono naprawdę fantastycznie proste, zważywszy ile wyjaśniało. Można je ująć jednym słowem. Oni powiedzieli nam tylko swoje wspólne imię.

Dmirow rzuciła mi gniewne spojrzenie.

— A brzmi ono?

— Gwiezdny Siewca.

Zaległa cisza. Wydaje mi się, że panowanie nad sobą pierwszy odzyskał Chen, a może Bili był niemal równie szybki jak on.

— To jest właśnie ich imię — ciągnąłem — ich zajęcie, zadanie które mają do spełnienia. Oni uprawiają gwiazdy. Długość ich życia rozciąga się na miliardy lat, a spędzają je bardzo podobnie do nas, starając się reprodukować przez większość tego czasu. Zapładniają planety życiem organicznym. Dawno temu zapłodnili też ten Układ Słoneczny. Oni są stwórcami naszej rasy i jej najodleglejszym przodkiem.

— Śmiechu warte — wybuchnął Silverman. — W niczym nas nie przypominają, nie są w żaden sposób do nas podobni.

— A na ile jest pan podobny do ameby? — spytałem. — Albo do pantofelka, albo do rośliny, albo do ryby, alba do zwierzęcia ziemnowodnego, albo do któregokolwiek z pańskich ewolucyjnych poprzedników? — Obcy są przynajmniej o jeden albo dwa, a całkiem możliwe, że i o trzy szczeble wyżej od nas na drabinie ewolucyjnej. To cud, że w ogóle potrafiliśmy się z nimi porozumieć. Sądzę, że ich kolejny etap ewolucyjny nie będzie obejmował fizycznego istnienia ani w czasie, ani w przestrzeni.

Silverman zamknął się. DeLaTorre i Song wymienili spojrzenia. Oczy Chena były bardzo rozszerzone.

— Wyobraźcie sobie planetę Ziemie jako ogromne łono — ciągnąłem spokojnie — płodne i wiecznie ciężarne. Idealnie przystosowane do podtrzymywania życia organicznego, wciąż płodzące i na rozkaz jakiegoś super — DNA mieszające coraz bardziej skomplikowane formy życia w miliardy rozmaitych kombinacji, w poszukiwaniu tej jedynej wystarczająco skomplikowanej, by przeżyła poza łonem i na tyle ciekawej, by tego spróbowała.

Kiedyś niewiele brakowało, abym miał brata. Urodził się martwy. Było już wtedy trzy tygodnie po terminie, pozostawał w łonie przez Bóg wie jaki błąd biologiczny. Łożysko nie nadążało już z absorbowaniem i wydalaniem jego odchodów; zaczęło umierać, gnić wokół niego, zatrute jego odchodami. Jego ośrodek podtrzymania życia przestał działać i mój brat umarł. Niemal zabił moją matkę..