Wyobraźcie sobie swoją rasę jako gestalt, pojedynczy organizm z subtelną skazą w kodzie genetycznym. Komórkę, o zbyt trwałych ściankach. Chociaż ten organizm jest już wystarczająco skomplikowany, by stanowić zjednoczoną świadomość planetarną, to jednak każda komórka najczęściej nadal działa indywidualnie. Jej grube ścianki utrudniają wymianę informacji, pozwalają organizmowi na tworzenie tylko najbardziej zgrubnej aproksymacji centralnego systemu nerwowego, sieci, która przenosi tylko bóle, dolegliwości i związane z nimi koszmary.
Ten organizm nie jest beznadziejnie zdeformowany. Chwieje się na krawędzi narodzin, pragnie żyć, choćby nawet przypominało to umieranie. Może mu się jeszcze udać. Znajdując się na krawędzi wymarcia, człowiek sięga do gwiazd, a teraz, w niespełna wiek po tym, jak pierwszy człowiek oderwał się od powierzchni Ziemi na skonstruowanej przez siebie maszynie latającej, zgromadziliśmy się tutaj, na orbicie Saturna, by zadecydować, czy trwanie naszej rasy należy jeszcze wydłużyć, czy też przeciąć.
Nasze łono jest niemal wypełnione trującymi produktami ubocznymi naszej cywilizacji. Staje przed nami pytanie: czy pozbędziemy się naszej neurotycznej zależności od planet, czy nie — zanim ona nas zniszczy?
— Co to za bzdury? — burknął Silverman. — Znowu coś w rodzaju waszego bajdurzenia o Homo caelestis? Czy to ma być ten wasz następny krok na drodze ewolucji? McGillicudy miał rację: to cholerna, ślepa uliczka ewolucji! Nawet za pięćdziesiąt lat nie będziecie samowystarczalni. Jeśli, Boże uchowaj, Ziemia i Księżyc wylecą jutro w powietrze, nie pociągniecie w kosmosie dłużej niż dwa, trzy lata. Jesteście pasożytami na organizmie niższych szczebli ewolucji, Armstead, wygnanymi pasożytami. Nie możecie żyć w waszym nowym środowisku bez komórek o ściankach ze stali i bryzgoszczelnego plastyku, bez podstawowych produktów cywilizacji, wytwarzanych tylko tam, w łonie.
— Myliłem się — powiedział cicho Tom. — Nie jesteśmy ślepą uliczką ewolucji. Nie potrafiłem dostrzec całego obrazu.
— A co pan przegapił?! — wrzasnął Silverman.
— Musimy teraz zmienić analogie — odezwała się Linda. — Zaczyna się załamywać. — Jej kontralt był ciepły i kojący, zauważyłem, że i Silverman zaczyna się uspokajać pod wpływem jego — magii. — Pomyślcie teraz o nas nie jak o sześcioistocie, czy sześciokrotnym płodzie. Pomyślcie o Ziemi nie jak o macicy, ale jak o jajniku — a o naszej szóstce jak o jajach. Wspólnie niesiemy połowę genów dla naszej nowej istoty.
Najbardziej zachwycającym i cudownym momentem całego procesu kreacji jest chwila syngamii, chwila, w której dwie formy łączą się ze sobą, by utworzyć tak nieskończenie więcej niż sama ich suma czy nawet iloczyn: mówię o chwili poczęcia. Są to rozstajne drogi z filogenezą z tyłu i ontogenezą z przodu i są to te rozstajne drogi, na skrzyżowaniu których teraz stoimy.
— A co jest dla waszego jaja plemnikiem? — spytał Chen. — Przypuszczam, że rój obcych?
— Och nie — odparła Norrey. — Oni są czymś więcej niż damsko — męskim nadumysłem, wytwarzającym syngamie w odpowiedzi na własne potrzeby. Zmieńmy jeszcze raz analogie; pomyślcie o nich jak o pszczołach, do których przecież tak są podobni, jak o istotach zapylających ten gigantyczny, jednolity kwiat, który nazywamy Układem Słonecznym. To jest prawdziwa hermafrodyta, zawierająca w sobie zarówno słupek, jak i pręcik. Nazwijmy Ziemie słupkiem, jeśli wolicie, a nas, Gwiezdnych Tancerzy, kombinacją jaja ze znamieniem.
— A pręcik? — dopytywał się Chen. — A pyłek kwiatowy?
— Pręcikiem jest Tytan — powiedziała po prostu Norrey. — Ta czerwona materia organiczna, którą wypuścił z siebie balon obcych była częścią jego pyłku.
Znowu zaległo milczenie.
— Czy potraficie nam wyjaśnić jego naturę? — spytał w końcu DeLaTorre. — Przyznam, że nie pojmuje.
Teraz przemówił Raoul, odciągając przy tym okulary z nosa i pozwalając gumce przyciągać je z powrotem.
— Ta substancja sama jest w zasadzie rodzajem superrośliny. Obcy od tysiącleci hodowali ją w górnych warstwach atmosfery Tytana, zabarwiając planetoidę na czerwono. Po jej kontakcie z ciałem ludzkim zachodzi coś w rodzaju obopólnego współoddziaływania, którego nie da się opisać. Obie strony przenika energia… energia z innej płaszczyzny. Zachodzi syngamia i rozpoczyna się idealny metabolizm.
— Idealny metabolizm? — powtórzył niepewnie DeLaTorre.
— Ta substancja jest idealnym dopełnieniem symbiotycznym dla organizmu ludzkiego.
— Ale… ale jak…?
— Nosi się ją jak drugą skórę i żyje w niej nago w kosmosie — odparł beznamiętnie Raoul. — Dostaje się do wnętrza ciała ustami i nozdrzami, rozprowadza po całym organizmie milion mikromacek, wyłania się poprzez odbytnice, by połączyć się ponownie. Pokrywa pana z zewnątrz i od wewnątrz, staje się pana częścią w całkowitej równowadze metabolicznej.
Chen Ten Li sprawiał wrażenie ogłuszonego.
— Idealny symbiont… — dyszał ciężko.
— Aż do poziomu składników śladowych — potwierdził Raoul. — Zaplanowany w ten sposób przed miliardem lat. To nasza Druga Połowa.
— Jak to się odbywa? — wyszeptał Chen.
— Wpływa się po prostu w obłok tej materii i zdejmuje hełm. Uchodzące powietrze jest chemicznym sygnałem do rozpoczęcia procesu: przenikają do organizmu, rozpływają się po nim i zapładniają. Od chwili, gdy po raz pierwszy zetkną się z nieosłoniętym ciałem do momentu całkowitej absorpcji i adsorpcji, czyli do zakończenia syntezy, upływają może trzy sekundy. Już po upływie półtorej sekundy przestaje pan na zawsze być istotą ludzką. — Wzdrygnął się. — Czy rozumiecie teraz, dlaczego krzyczeliśmy?
— Nie! — wrzasnął Silverman. — Nie, ja nie rozumiem! To wszystko jest bez sensu! A więc twierdzicie, że ta czerwona breja jest żywym skafandrem kosmicznym, biologicznie dopasowanym czymś tam, czemu oddajecie dwutlenek węgla, a to daje wam w zamian tlen, oddacie temu gówna, a to zmienia je wam w dżem truskawkowy? Bardzo pięknie; wyeliminowaliście właśnie wszystkie swoje kłopoty z wyjątkiem paliwa i rozrywek w wolnych chwilach. Bardzo mili faceci, ci obcy. A w jaki sposób czyni to was nie — ludźmi? Opanowali wasze mózgi, czy co?
— Ta substancja nie ma żadnego „swojego” umysłu — odpowiedział mu Raoul. — Jest wybitnie skomplikowana, jak na roślinę i posiada świadomość większą niż którekolwiek z warzyw. Zachodzą w niej pewne bardzo złożone procesy, ale nie można jej nazwać istotą rozumną. Ona jak gdyby ustanawia partnerstwo z rdzeniem i rzadko wykazuje taką nawet namiastkę podświadomości, jak odruch. Po prostu spełnia swą funkcje zgodnie z programem biologicznym.
— Co zatem uczyni was nieludźmi?
Mój głos zabrzmiał zabawnie nawet dla mnie:
— Nic nie rozumiecie — powiedziałem. — Nic nie wiecie. My nigdy nie umrzemy, Silverman. Nigdy więcej nie poczujemy głodu ani pragnienia, nigdy już nie będziemy potrzebowali miejsca na wydalanie swoich odchodów. Nigdy już nie będziemy się bali gorąca czy zimna, nigdy nie będziemy się bali próżni, Silverman. Już nigdy niczego się nie będziemy się bali. Zyskamy natychmiastową i całkowitą kontrole, nad naszymi autonomicznymi systemami nerwowymi, uzyskamy dostęp do klawiatury samych ośrodków czuciowych. Osiągniemy zespoloną, telepatyczną łączność duchową, staniemy się jednym umysłem w sześciu nieśmiertelnych ciałach, marzącym bez końca i nigdy nie zapadającym w sen. Indywidualnie i wspólnie staniemy się nie bardziej podobni do człowieka, niż człowiek do szympansa. Nie będę przed wami ukrywał, że cała szóstka zrobiła tam, na zewnątrz, użytek ze swych pieluch. Wciąż jestem trochę przestraszony.