— O, właśnie. Uwolniłaś się od choreografii.
Uśmiechnęła się ze smutkiem.
— Tak. Nawet Norrey uważa, że to ślepa uliczka.
— To nie jest ślepa uliczka. To jest bardziej zbliżone do poezji niż haiku i sonety. Tancerze nie muszą być robotami, które poruszają się po z góry zaprogramowanych i zapamiętanych liniach i wykonują zaprogramowane i zapamiętane ruchy.
— Muszą, jeżeli chcą zarobić na życie.
— Za kilka lat spróbujemy znowu. Może wtedy będą już gotowi.
— Na pewno. Pozwól, że przygotuje drinki.
Tej nocy spałem z nią po raz pierwszy i ostami. Rano, gdy się pakowała, rozebrałem dekoracje w living roomie. Obiecałem napisać. Obiecałem, że kiedy tylko będę mógł, odwiedzę ją. Zniosłem jej walizki na dół i upchałem je w bagażniku samochodu. Pocałowałem ją i pomachałem na do widzenia. Poszedłem na drinka i o czwartej rano następnego dnia jakiś bandzior ocenił, że wyglądam na dostatecznie zalanego, więc złamałem mu szczękę, nos i dwa żebra, a potem usiadłem nad nim i płakałem. W poniedziałek rano pojawiłem się w studiu z kapeluszem w ręku, bagnem w gębie i powoli wciągnąłem się w moje dawne obowiązki. Norrey o nic mnie nie pytała, Z uwagi na podwyżkę cen żywności zrezygnowałem z przyjmowania wszelkich pokarmów prócz whisky i po sześciu miesiącach znalazłem się na bruku. Taki tryb życia prowadziłem przez dłuższy czas.
Nigdy do niej nie napisałem. Grzęzłem zawsze po napisaniu słów „Droga Sharo…”.
Gdy doszedłem do takiego stanu, że zacząłem się poważnie zastanawiać nad wymianą mego sprzętu wideo na alkohol, gdzieś w głowie przeskoczył mi jakiś przekaźnik. Zrobiłem rachunek sumienia. Te graty były całym moim życiem, które porzuciłem. Zamiast do lombardu udałem się do najbliższej poradni przeciwalkoholowej i po raz pierwszy od wielu miesięcy wytrzeźwiałem. Po jakimś czasie moja skołatana dusza przestała protestować i po przebudzeniu nie dygotałem już na całym ciele. Sto razy zaczynałem wycierać z kurzu taśmy Shary, które wciąż miałem — ona zatrzymała sobie kopie — ale coś się we mnie buntowało i nigdy nie doprowadziłem tej pracy do końca. Czasami zastanawiałem się, jak jej się wiedzie i nie mogłem pogodzić się z myślą, że nic o niej nie wiem. Norrey, gdyby nawet coś wiedziała, nie powiedziałaby mi ani słowa. Próbowała nawet po raz trzeci załatwić mi prace, którą straciłem, ale to było beznadziejne. Reputacja może być straszną rzeczą, gdy już raz się ją sobie schrzani. I tak miałem szczęście, że wylądowałem w końcu w edukacyjnej stacji telewizyjnej w New Brunswick. To były długie dwa lata.
W1995 roku założono mi wideofon, a ja z miejsca przerobiłem go po swojemu bez wiedzy i bez zgody towarzystwa telefonicznego, które w dalszym ciągu nienawidziłem ponad wszystko. Gdy pewnego czerwcowego wieczora orzechowa lampka, którą zastąpiłem ten przeklęty dzwonek, zaczęła rozświetlać się łagodnym blaskiem i gasnąć, położyłem słuchawkę na przystawce głośnomówiącej i włączyłem lampę obrazową na wypadek, gdyby dzwoniący też był w nią wyposażony.
— Halo?
Miała wideofon. Gdy na ekranie pojawiła się twarz Shary, poczułem w żołądku zimny skurcz przerażenia, bo już nie widziałem wszędzie jej twarzy od chwili gdy przestałem pić, a przed chwilą pomyślałem właśnie, żeby strzelić sobie jednego. Kiedy przetarłem oczy, nadal tam była. Poczułem się trochę lepiej i uczyniłem wysiłek, żeby się odezwać. Nie wyszło.
— Cześć, Charlie. Dawno się nie widzieliśmy.
Za drugim razem wyszło.
— Wydaje się, jakby to było wczoraj. Wczoraj jakiegoś innego człowieka.
— Tak, masz rację. Szukałam cię ładnych parę dni. Norrey jest w Paryżu, a nikt inny nie wie, co się z tobą dzieje.
— Tak. Jak ci leci uprawa ziemi?
— Ja… dałam temu spokój, Charlie. To może nawet bardziej twórcze niż taniec, ale jednak nie to samo.
— Co zatem porabiasz?
— Pracuję.
— Tańczysz?
— Tak, Charlie i potrzebuje ciebie. To znaczy, mam dla ciebie pracę. Potrzebne mi twoje kamery i twoje oko.
— O kwalifikacje się nie martw. Poradzę sobie ze wszystkim. Gdzie jesteś? Kiedy odlatuje tam najbliższy samolot? Które kamery zapakować?
— W Nowym Jorku, za godzinę, nie bierz żadnej. Nie to miałam na myśli mówiąc o „twoich kamerach” — chyba że ostatnio używasz GLX — 5000 S albo Hamilton Board.
Gwizdnąłem. Zabolały mnie usta.
— Nie na moją kieszeń. Poza tym, jestem konserwatystą — lubię je trzymać w rękach.
— Przy tej pracy będziesz używał Hamiltona i będzie to dwudziestowejściowy Masterchrome prosto z fabryki.
— Hodowałaś na tej farmie makówki? A może wyorałaś glebogryzarką diamenty?
— Będziesz opłacany przez Bryce Carringtona.
Zamrugałem powiekami.
— No więc jak? Złapiesz ten samolot, żebym mogła ci o wszystkim opowiedzieć? Hotel „New Agę”. Pytaj o Apartament Prezydencki.
— Do diabła z samolotem, pójdę pieszo. Będzie szybciej. — Odwiesiłem słuchawkę.
Jeżeli wierzyć informacjom z magazynu „Time” leżącego w poczekalni mojego dentysty Bryce Carrington był geniuszem, który został multimiliarderem dzięki temu, że przekonał licznych gigantów przemysłu do sfinansowania wielkiego kompleksu orbitalnego „Skyfac”. Rozłożył nim na łopatki rynek kryształów przemysłowych, a przy okazji jeszcze od groma innych rynków. Jak sobie teraz przypominałem, jakaś poliopodobna choroba odjęła mu władze w nogach i przykuła do fotela na kółkach. Ale nogi utraciły tylko swoją siłę, nie zaś możność funkcjonowania — w zmniejszonym ciążeniu sprawowały się dość dobrze. Stworzył więc „Skyfac”, założył kopalnie na Księżycu, by zaopatrywały te orbitalną fabrykę w tanie surowce i większość czasu spędzał na orbicie w zmniejszonym ciążeniu. Na zdjęciu prezentował się jak w miarę poczytny autor (jako przeciwieństwo pisarza). Nic ponadto o nim nie wiedziałem. Niewiele uwagi zwracałem na wszelkiego rodzaju plotki, a już wcale na plotki kosmiczne.
Nowojorski „New Agę” był najbardziej szykownym hotelem, wzniesionym na ruinach „Sheratona”. Ultrasprawna ochrona, kuloodporne szyby w oknach, chyba półmetrowej grubości dywany oraz hol w stylu architektonicznym, który John D. MacDonald nazwał kiedyś „Wczesną sztuczną szczęką”. Cuchnął forsą na kilometr. Cieszyłem się, że zadałem sobie trud włożenia krawata i żałowałem, że nie wyglansowałem butów. Gdy wchodziłem frontowymi drzwiami, zagrodził mi drogę nieprawdopodobny facet. Poruszał się i był zbudowany jak najtwardszy, najszybszy wykidajło, jakiego w życiu widziałem, a przy tym był ubrany i zachowywał się jak lokaj Pana Boga. Przedstawił mi się jako Perry i spytał, czy może mi w czymś pomóc takim tonem, jak gdyby wcale nie miał zamiaru tego robić.
— Tak, Perry. Czy nie mógłbyś unieść jednej nogi?
— Po co?
— Założę się o dwadzieścia dolarów, że masz wypucowane podeszwy. Uśmiechnął się półgębkiem i nie usunął z drogi na cal.
— Pan do kogo?
— Do Shary Drummond.
— Taka osoba nie figuruje w rejestrze gości.
— Apartament Prezydencki.
— Ach — zaświtało mu. — Pani Pana Carringtona. Trzeba było od razu tak mówić. Proszę tu poczekać. — Podczas gdy zezując na mnie jednym okiem i trzymając rękę w pobliżu kieszeni telefonował na górę, żeby się upewnić czy jestem oczekiwany, zdołałem przełknąć z powrotem serce, które przed chwilą podeszło mi do gardła i przefasonować nieco zaskoczoną twarz. A więc tak się sprawy mają. No i co z tego. Jest jak jest.