Perry wrócił i dał mi mały nadajniczek z przyciskiem, który miał mi umożliwić podróż korytarzami „New Agę” bez narażenia się na przecięcie promieniem automatycznego lasera i wyjaśnił mi troskliwie, że ten przyrządzik wypali we mnie niemałą dziurę, gdybym próbował opuścić budynek nie zwróciwszy go uprzednio. Z jego manier zorientowałem się, że właśnie przeskoczyłem cztery szczeble drabiny społecznej. Podziękowałem mu, chociaż niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem za co!
Szedłem, prowadzony przez zielone, fluoryzujące strzałki, które pojawiały się na pozbawionym lamp suficie i po długim, wywierającym wrażenie spacerze dotarłem do Apartamentu Prezydenckiego. Shara oczekiwała mnie w drzwiach w czymś podobnym do angielskiej piżamy. W tym stroju jej duże ciało wyglądało na filigranowe.
— Cześć, Charlie.
Byłem jowialny i serdeczny.
— Cześć, mała. Ale chata. Ile za nią bulisz?
— Nie płace za nią.
— No to ile Carrington płaci tobie? — (Spokojnie chłopie).
— Wejdź, Charlie.
Wszedłem. To wyglądało jak miejsce, w którym zatrzymywała się królowa, bawiąc w mieście i jestem przekonany, że się jej podobało. W salonie można było wylądować samolotem, nie budząc nikogo w sypialni. Stały tam dwa pianina i tylko jeden kominek, ale za to takiej wielkości, że swobodnie można było w nim piec bawołu na rożnie. Z aparatury kwadrofonicznej dochodziły dźwięki muzyki Rogera Kellewaya i przez chwile myślałem, że on naprawdę znajduje się w pokoju i gra na jakimś trzecim, niewidocznym pianinie. A więc tak się sprawy mają.
— Podać ci coś, Charlie?
— No jasne. Hash Oil, Citrolli Supreme, a do fajki Dom Perignon.
Bez cienia uśmiechu podeszła do szafki, przypominającej mikroskopijną katedrę i wyjęła z niej dokładnie to, co zamówiłem. Dalej grałem role zachwyconego i rozpromienionego. Łaskotało mnie w gardle, a rumieniec był wprost znakomity. Czułem, że się odprężam i kiedy podaliśmy sobie kilka razy nargile, wyczułem, że ona również się odpręża. Potem patrzyliśmy na siebie — naprawdę patrzyliśmy na siebie — potem rozglądaliśmy się po otaczającym nas pokoju, a potem znowu patrzyliśmy na siebie. Jednocześnie ryknęliśmy śmiechem, śmiechem, który wydmuchnął z salonu cały przepych i wpuścił do niego bogactwo. Jej śmiech był tym samym urywanym, dźwięcznym, rezonującym śmiechem, który tak dobrze pamiętałem, śmiechem silnym, nieskrępowanym i bardzo mnie uspokoił. Byłem tak rozluźniony, że nie mogłem przestać się śmiać, a to z kolei rozśmieszało ją i w chwili, gdy właśnie mogliśmy przestać, zaciskała usta i parskała znowu. Jest taka płyta zatytułowana „Rozśmieszające nagranie Spike’a Jonesa”, na której facet usiłuje grać na tubie „Lot trzmiela”, przerywa ze śmiechem, za nim idzie w rozsypkę cała orkiestra i przez pełne dwie minuty wszyscy rżą jak konie, a za każdym razem, kiedy brak im już tchu, ten z tubą podchodzi do następnego pasażu i znowu zanosi się śmiechem, za nim ryczy ze śmiechu cała orkiestra. Kiedyś, gdy Shara była smutna, założyłem się z nią o dziesięć dolarów, że nie zdoła wysłuchać tego nagrania przynajmniej nie zachichotawszy i wygrałem. Teraz kiedy zrozumiałem, że ona to naśladuje, zaniosłem się nowym śmiechem, a minutę później osiągnęliśmy takie stadium, że dosłownie spadliśmy ze śmiechu z krzeseł i wiliśmy się po dywanie w agonii wesołości, bębniąc słabo pięściami o podłogę i wyjąc. Przywołuje czasami ten śmiech w pamięci i przeżywam go na nowo — ale nie robię tego zbyt często, ponieważ takie momenty tracą drastycznie na wartości przy częstym ich odtwarzaniu.
W końcu udało nam się powrócić do zdyszanych uśmiechów i pomogłem jej wstać.
— Co za idealnie koszmarne miejsce — powiedziałem wciąż chichocząc.
Rozejrzała się wokół i wzruszyła ramionami.
— O Boże, masz rację, Charlie. To musi być okropne, gdy potrzebuje się takiej fasady.
— Wyobraź więc sobie co czułem, gdy pomyślałem, że to ty jej potrzebujesz.
Spoważniała i spojrzała mi w oczy.
— Charlie, chciałabym móc wypiąć się na to. Jednak jest mi to potrzebne.
Przymrużyłem oczy.
— O czym mówisz?
— Potrzebuję Bryce’a Carringtona.
— Tym razem możesz targować się o warunki. Do czego jest ci potrzebny?
— Potrzebuje jego pieniędzy.
Czy można się jednocześnie odprężyć i napiąć?
— Sharo, do cholery! To w ten sposób zamierzasz utorować sobie drogę do tańca? Chcesz kupić sobie wejściówkę? Na co zeszła dzisiejsza krytyka!
— Charlie, przestań. Potrzebuje Carringtona, po to, żeby mnie zauważono. Zamierza wynająć mi sale, to wszystko.
— Jeśli to wszystko, to wyrywajmy natychmiast z tego bagna. Mogę pozy…. zorganizować sumę, która wystarczy na wynajęcie dowolnej sali na świecie i zgadzam się ryzykować własne pieniądze.
— Czy możesz załatwić mi „Skyfac”?
— Hę?
Za nic nie potrafiłem sobie wyobrazić, dlaczego chciała tam tańczyć. Czemu nie na Antarktydzie?
— Sharo, wiesz o kosmosie jeszcze mniej ode mnie, ale musisz chyba zdawać sobie sprawę, że program telewizji satelitarnej nie musi być nadawany z satelity?
— Idiota. Chodzi mi o tło.
— Wizualnie lepszy jest Księżyc. Góry. Oświetlenie. Kontrast.
— Aspekty wizualne odgrywają tutaj wtórną role. Ja nie potrzebuje ciążenia zredukowanego do jednej szóstej. Ja chce nieważkości.
Otworzyłem usta.
— I chce, żebyś został moim wideooperatorem.
Boże, ona była wyjątkowa. Pozostawało mi tylko usiąść z otwartymi ustami i pomyśleć przez parę minut. Pozwoliła mi na to, czekając cierpliwie aż poukładam sobie to wszystko w głowie.
— Charlie — powiedziała w końcu — taniec zatrzymał się na założeniu, że nie można pokonać grawitacji. Sam to powiedziałeś. Dowiedz się wiec, że jest to błędne założenie, założenie zdezaktualizowane. Taniec dwudziestego pierwszego wieku będzie musiał to uznać.
— A więc o to ci chodzi. Nowy rodzaj tańca dla nowego rodzaju tancerki. Oryginalne. To przyciągnie uwagę, opinii publicznej i te dziedzinę sztuki będziesz miała przez lata wyłącznie dla siebie. To mi się podoba, Sharo. Podoba mi się. Ale czy dasz sobie radę?
— Przemyślałam sobie to, co kiedyś powiedziałeś: nie można pokonać grawitacji, ale piękną sprawą jest próbować. Chodziło mi to po głowie miesiącami i pewnego dnia byłam z wizytą u sąsiada, który miał telewizor. Nadawali akurat migawki z codziennych zajęć załogi „Skyfac 2”. Całą noc nie spałam i rozmyślałam, a rano poleciałam do Stanów i zgłosiłam się do pracy na „Skyfac l”. Przebywałam tam blisko rok, stając się drugą po Carringtonie. Dam sobie radę, Charlie, potrafię, dopiąć swego — przez jej szczękę przebiegł skurcz, który widziałem już wcześniej — kiedy wygarnęła mi w „Le Maintenant”. Był to skurcz determinacji.
Wciąż byłem naburmuszony.
— Przy poparciu Carringtona.
Spuściła oczy.
— Nie ma nic za darmo.
— Jaka jest jego cena?
Nie odpowiadała wystarczająco długo, żebym sam sobie odpowiedział. I w tej chwili znowu, pierwszy raz od lat, zacząłem wierzyć w Boga… po to tylko, żeby móc Go nienawidzić.
Ale nie odezwałem się. Była na tyle dorosła, żeby troszczyć się o swe finanse. Cena marzeń rośnie z każdym rokiem. Do diabła, przecież domyślałem się tego już od chwili, gdy do mnie zadzwoniła.
Ale tylko się domyślałem.
— Charlie, nie siedź tak z buzią w ciup. Powiedz coś. Zeklnij mnie, nazwij kurwą, powiedz cokolwiek.