— Bzdury. Sama będziesz swoim sumieniem; mam dosyć kłopotów będąc własnym. Chcesz tańczyć, masz patrona. A teraz znalazłaś wideooperatora.
Tego ostatniego zdania wcale nie zamierzałem wypowiedzieć.
Dziwne, ale z początku zdawało się, że jest nim zaskoczona. Potem jednak odprężyła się i uśmiechnęła.
— Dziękuje ci, Charlie. Czy możesz wycofać się z tego, co teraz robisz?
— Pracuję w stacji edukacyjnej w Shediac. Musiałem tam nawet kręcić trochę tańca. Tańczącego misia z londyńskiego zoo. To zdumiewające jak on dobrze tańczył. — Uśmiechnęła się. — Tak, mogę złożyć wymówienie.
— Cieszę się. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym robić to bez ciebie.
— Ale pracuję dla ciebie. Nie dla Carringtona.
— W porządku.
— A tak właściwie, to gdzie się podziewa ten wielki człowiek? Nurkuje z akwalungiem w wannie?
— Nie — rozległ się cichy głos z korytarza. — Skakałem w holu ze spadochronem.
Jego fotel na kółkach był samojezdnym tronem. Carrington miał na sobie garnitur w kolorze lodów truskawkowych, który kosztował go z pięćset dolarów, ultramarynowy golf i złoty kolczyk w jednym uchu. Buty były z prawdziwej skóry. Zegarek nosił najmodniejszy, taki bez paska, który oznajmia głosem, która godzina. Był dla niej za niski i absurdalnie szeroki w barach, chociaż garnitur usiłował ze wszystkich sił zatuszować i jedno i drugie. Jego oczy przypominały dwie bliźniacze, czarne jagody. Uśmiechał się jak rekin nie mogący się zdecydować, który kęs będzie mu najbardziej smakował. Miałem chęć zmiażdżyć mu głowę miedzy dwoma otoczakami.
Shara już stała.
— Bryce, to Charles Armstead. Opowiadałam ci…
— Ach tak. Ten facet od wideo. — Potoczył swój wózek do przodu i wyciągnął do mnie nieskazitelnie wypielęgnowaną rękę. — Jestem Bryce Carrington.
Pozostałem na swym krześle z dłońmi na kolanach.
— Ach tak. Ten facet od miliardów.
Jedna jego brew powędrowała w górę o wytworne ćwierć cala.
— No nie, jeszcze jeden grubianin. Cóż, jeżeli jesteś tak dobry, jak utrzymuje Shara, wolno ci.
— Jestem do niczego.
Uśmiech spełzł z jego twarzy.
— Zaprzestańmy tej szermierki, Armstead. Nie spodziewam się dobrych manier u twórców, ale jeśli muszę, potrafię wykrzesać z siebie więcej pogardy do świata niż ty. Teraz jestem zmęczony tą przeklętą grawitacją, a poza tym miałem paskudny dzień, zeznając w sądzie w sprawie przyjaciela. Wszystko wskazuje na to, że jutro ponownie zostanę wezwany do stawienia się na rozprawie. Przyjmujesz te prace, czy nie?
Tu mnie miał. Chciałem ją przyjąć.
— Tak.
— No to w porządku. Masz pokój numer 2772. Lecimy na „Skyfac” za dwa dni. Bądź tu o ósmej rano.
— Charlie, muszę z tobą porozmawiać o tym, czego będziesz potrzebował — powiedziała Shara. — Zadzwoń do mnie jutro.
Odwróciłem się na pięcie, żeby spojrzeć jej w oczy, ale umknęła ze wzrokiem. Carrington nic nie zauważył.
— Tak, sporządź do jutra wieczór wykaz swoich potrzeb, żeby można to było od razu zabrać na „Skyfac” — powiedział. — Nie żałuj sobie — jeśli o czymś zapomnisz, będziesz się musiał bez tego obyć. Dobranoc, Armstead.
Odwróciłem się do niego.
— Dobranoc, panie Carrington. — (Ufff).
Potoczył się w kierunku nargili, a Shara pośpieszyła, by ponownie ją napełnić. Odwróciłem się szybko i ruszyłem ku drzwiom. Noga bolała mnie tak bardzo, że po drodze niemal upadłem, ale zacisnąłem zęby i szedłem dalej. Gdy dotarłam do drzwi, powiedziałem sobie w myślach „teraz je otworzysz i grzecznie wyjdziesz” i nagle odwróciłem się.
— Carrington!
Zamrugał oczyma zdziwiony odkryciem, że jeszcze istnieje.
— Tak?
— Czy do ciebie dociera, że ona wcale cię nie kocha? Czy cię to w ogóle w najmniejszym stopniu nie obchodzi? — głos miałem piskliwy, a pięści na pewno zaciśnięte.
— Och — powiedział, a po chwili powtórzył — Och. A więc o to chodzi.
Nie sądziłem, że sam sukces w życiu może wzbudzić w kimś tyle pogardy do ludzi. Odłożył fajkę i splótł dłonie.
— Pozwól, że ci coś powiem, Armstead. O ile wiem, nikt mnie nigdy nie kochał. Ten apartament też mnie nie kocha. — Po raz pierwszy w jego głosie pojawiły się ludzkie uczucia. — Ale jest mój. Teraz wynoś się.
Otworzyłem usta, żeby mu powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić swoją prace, ale wtedy zobaczyłem twarz Shary i malujący się na niej ból sprawił nagle, że poczułem wstyd za samego siebie. Wyszedłem od razu i gdy drzwi zamknęły się za mną, zwymiotowałem na wytworny dywan niewiele tylko tańszy od kamery Hamilton Masterchrome. Wtedy pożałowałem, że założyłem krawat.
Droga do kosmodromu Pike’s Peak była chociaż estetycznie przyjemna. Lubię podróżować samolotem prześlizgującym się pośród nieruchomych chmur, obserwując przesuwającą się w dole procesje gór, równin, ogromnych układanek pól uprawnych i powikłanych mozaik rozległych przedmieść.
Ale przelot na „Skyfac” w prywatnym wahadłowcu Carringtona „Ten pierwszy krok” mógł być równie dobrze odtworzeniem, po raz nie wiadomo który, ogranego filmu na temat Kosmicznego Patrolu. Wiedziałem, że na statkach kosmicznych nie może być iluminatorów — ale, do cholery, pokładowy przekaźnik wideo ma rozdzielczość, jakość koloru i wygląd wcale nie lepsze niż zwykły, domowy telewizor. Jedyna różnica polega na tym, że gwiazdy nie przesuwają się, żeby stworzyć wrażenie ruchu i żaden reżyser nie kieruje pracą kamer, by przekazać interesujące z dramaturgicznego punktu widzenia ujęcie.
Praktyczna różnica polega z kolei na tym, że gdy oglądasz „Kosmiczny Patrol”, nikt nie sprzedaje ci środków na hemoroidy, nie przypina pasami do fotela, nie grzmoci w ciebie piorunami, nie powoduje, że przez niewiarygodnie długi czas ważysz dobrze ponad pół megagrama, a potem wreszcie nie strącają cię. z krawędzi świata w nieważkość. Płyny ustrojowe zaczęły mi się podnosić do górnej połowy ciała, w uszach mi szumiało, z nosa ciekło i „zarumieniłem” się na kolor buraczkowy. Przygotowałem się na mdłości, ale to, co mnie spotkało, było jeszcze bardziej szokujące — raptowny, nie spotykany dotąd zanik bólu w nodze. Za to Sharę mdliło za nas oboje i ledwo zdążyła otworzyć swoją torebkę na wymioty. Carrington odpiął się od fotela i wprawnie zaaplikował jej zastrzyk przeciwnudnościowy. Zdawało się, że upłynęły wieki, zanim jej organizm zareagował, ale kiedy już do tego doszło, nastąpiła niesłychana zmiana — powróciły jej rumieńce oraz siła i do chwili, w której pilot oznajmił, iż rozpoczynamy dokowanie, w związku z czym prosi, żeby wszyscy zapieli pasy oraz zamknęli się z łaski swojej, całkowicie doszła do siebie. Byłem niemal pewien, że Carrington obruga pilota za brak manier, ale magnat przemysłowy nie był tego rodzaju głupcem. Zamknął się, jak mu kazano i zapiął pasy.
Noga nie bolała mnie ani trochę. Zupełnie.
Kompleks „Skyfac” wyglądał jak bezładny stos rowerowych dętek i najprzeróżniejszych rozmiarów piłek plażowych. Ta, na którą kierował się nasz pilot, przypominała bardziej oponę traktora. Wykonaliśmy zwrot, staliśmy się jej osią i zrównaliśmy naszą prędkość z szybkością jej wirowania, a ta cholerna konstrukcja wyrzuciła z siebie szprychę i trafiła nas prosto w śluzę. Śluza znajdowała się w suficie nad fotelami, ale weszliśmy do niej i wyszliśmy z niej nogami do przodu. Po przebyciu kilku jardów w głąb szprychy kierunek, w którym się poruszaliśmy stał się „dołem”, a wystające ze ścian uchwyty — drabiną. Ciężar naszych ciał wzrastał z każdym krokiem, ale nawet wtedy, gdy znaleźliśmy się w dosyć obszernym, sześciennym pomieszczeniu, był daleko mniejszy niż na Ziemi. Niemniej noga znowu zaczęła mnie ćmić.